Z lotniska w Brisbane odbiera nas nasz kolejny gospodarz, Ben. Dosyc specyficzny czlowiek, taki troche hippi :)
W jego domu czeka na nas kolacja, potrawka z kangura i jagnieciny, wiec mamy wreszcie okazje sprobowac miesa kangurzego, ktore okazuje sie calkiem smaczne, a przy tym jest bardzo wartosciowe i bez tluszczu. Po kolacji Ben serwuje nam australijski film Red Dog, o psie mieszkajacym na outbacku i jego przyjazni z czlowiekiem, bardzo fajny i wzruszajacy.
Nastepnego dnia robimy sobie wycieczke na plaze, a potem zwiedzamy centrum dzielnicy w ktorej mieszkamy Redcliffe. Okazuje sie, ze tutaj zaczynali swoja kariere jako dzieciaki Bee Gees i maja tu uliczke poswiecona ich historii z pomnikami grupy. Wieczorem Ben bierze nas na wycieczke na punkt widokowy i robimy sobie tutaj nasze pierwsze barbecue. Cudowne jest, ze maja tutaj w roznych miejscach specjalnie przygotowane stanowiska do grillowania i to wszystko za darmo.
Dzisiaj pieczemy rybke, ktora wychodzi przepyszna :)
Po atrakcjach, zgodzilam sie pojechac z Benem na lotnisko jako kierowca (on wypil za duzo do kolacji) odebrac kolejna osobe do zamieszkania w jego domku. Tym razem to greczynka, ktora przyjezdza do Australii na stale, wiec kiedy ja znajdujemy przed terminalem ma ze soba az 4 walizki.
Wracamy wszyscy do domu i pijemy taniego shiraza z kartonu :) troche pozniej dolacza do nas moj znajomy jeszcze z Warszawy,Bill, ktory pracuje w Brisbane. Dziwnie jest sie zobaczyc po 3 latach, tym razem w jego kraju. Do nocy siedzimy na tarasie i padamy spac. Nastepnego dnia wykorzystuje Billa, ktory zawozi nas do centrum Brisbane i zwiedzamy juz same miasto na piechote. Przeplywamy sie tez darmowym promem po rzece i na tym konczymy. Miasto jak miasto, pelno wiezowcow, troche starych budowli i tyle. Wracamy do Redcliffe pociagiem i autobusem.
W domu pojawili sie kolejni goscie, tym razem amerykanie, ktorzy zajeli 3 i ostatni wolny pokoj. Wieczorkiem ogladamy kolejny australijski film o drag queens na outbacku i idziemy spac.
Nastepny dzien to 24 grudnia, Wigilia, wiec tradycyjnie od rana gotujemy :) zaprosilismy dzisiaj wszystkich domownikow na kolacje, wiec trzeba wszystko przygotowac. Najpierw zakupy i zapas ryby, potem kapusta z grochem i zupa grzybowa, takie jest nasze dzisiejsze menu. Przygotowujemy duzy stol i nawet przystrajamy go zrobiona choinka i kupionym w Melbourne losiem. O 18stej zasiadamy do stolu i puszczamy na komputerze polskie koledy.
Nasz amerykanin, Josh, jest z pochodzenia polakiem, wiec bardzo jest zadowolony ze trafil na polska wigilie. Po zupie dolacza do nas spozniony Bill, ktorego tez zaprosilismy, wiec jest tloczno i miedzynarodowo. Do nocy siedzimy przy winie i podziwiamy prawie pelny ksiezyc i gwiazdy. Nastepnego dnia czas pozegnac Brisbane i udac sie do pobliskiego Gold Coast. Udaje nam sie, bo Bill ma wolne i jedzie tam na swieta do rodziny wiec mamy podwozke :)
Droga do Gold Coast zajmuje nam ponad godzine i docieramy do naszego kolejnego gospodarza z couchsurfingu. Po raz pierwszy gosci nas ktos starszy od Mamy :) Doug wita nas szampanem i lunchem z barbecue i przedstawia nam Jima, ktory jest glownym wlascicielem domu i podnajmuje mu czesc pomieszczen. Mamy pokoj dla siebie, jedno lozko i materac, wiecej do szczescia nie potrzeba.
Po poludniu umawiam sie na spotkanie ze znajoma, ktora tutaj mieszka i nie widzialysmy sie od czasow kiedy mieszkalam we Francji czyli 14 lat. Sari jest finka i poznalam ja w Paryzu, kiedy pracowalam w Disneyu. Niesamowite tak sie zobaczyc po latach i strasznie milo, bo zostalysmy zaproszone na swiateczna kolacje z jej rodzina, czyli mezem i dwojka dzieci.
Sari siedzi tu juz 12 lat i dobrze jej tutaj. Rozmawiamy sobie o starych czasach i o tym co sie dzialo przez te lata w naszym zyciu. Moja Mama za to zaprzyjaznia sie szybko z jednym z synow Sari i gra role babci biegajac z nim dookola domu :) Kolacja jest przepyszna, mamy okazje sprobowac krewetek i finskiej specjalnosci. Po wszystkim wracamy na piechote do siebie 2 km i idziemy spac.
Nastepnego dnia budzi nas piekne slonce i sms od Sari czy mamy ochote na przejazdzke ich lodka. Oczywiscie zgadzamy sie i po sniadaniu przyjezdza po nas i zabiera nad rzeke gdzie jej maz juz spuscil lodke na wode. Chwile pozniej ruszamy w rejs motorowka, najpierw plyniemy rzeka podziwiajac domy, ktore im blizej oceanu tym staja sie coraz wieksze i drozsze. Widzimy tez same centrum miasta z mnostwem wiezowcow i wplywamy ostatecznie na zatoke oddzielona od oceanu dluga mierzeja. Szukamy tu gdzies miejsca do staniecia i poplywania, ale wszedzie pelno lodek bo to swieto i do tego piekna pogoda. Ostatecznie udaje nam sie znalezc odpowiednie miejsce i przybijamy do brzegu. Mamy teraz troche czasu na pluskanie, opalanie i zabawy z dzieciakami. Budujemy tez zamek z piasku oraz balwana, generalnie pelny relaks :)
Wracamy spalone wiatrem i sloncem do naszego lokum i bierzemy sie za gotowanie obiadu. Dzisiaj znowu polskie jedzenie, ziemniaki, czerwona kapusta i duszona wolowina. Doug i Jim z nami nie jedza bo jedli juz lunch, a za wczesnie na kolacje, ale mimo to dostajemy butelke szampana do posilku, wyglada na to nasz gospodarz ma duze zapasy tego trunku :)
Jedzac mozemy podziwiac kolorowe papuzki, ktore przylatuja na slonecznik regularnie dla nich wysypywany, jest ich cala masa i robia duzo szumu.
Po kolacji, sama ide na spacer na plaze, co zajmuje mi 45 minut, a tam dociera do mnie Bill i razem podziwiamy wschod pelnego ksiezyca nad oceanem i rozswietlone chwile pozniej miasto dobrze widoczne z daleka. Bill odwozi mnie do domy i umawiamy sie nastepnego dnia na surfing jesli bedzie ladna pogoda.
Niestety rano pogoda taka sobie, wieje mocno i jest pochmurnie. Alternatywnie wiec umawiamy sie z Billem na wycieczke po okolicy. Dzisiaj jest bardzo wazny dzien, 70 te urodziny mojej Mamy, ktore byly glownym pretekstem do przyjazdu tutaj. Z tej okazji gotujemy urodzinowy lunch z pierogami w roli glownej, a Doug dostarcza kolejnego szampana. Przyjezdza tez Bill i po posilku ruszamy w droge. Jedziemy w gory, oddalajac sie od oceanu i czujemy sie jak w innym swiecie, jest tu bardzo zielono a drogi pna sie serpentynami w gore i w dol, stajemy tez w miejscu skad rozciaga sie piekny widok na Gold Coast i ocean.
Podjezdzamy tez pod knajpe, ktora jest prowadzona przez polakow i nazywa sie "polish place", ale niestety jest zamknieta. Kolejny postoj to wielka tama na rzece i zbiornik tu utworzony, ktory dostarcza wode pitna do miasta. Potem jedziemy zobaczyc las deszczowy i zgodnie z nazwa zaczyna nam tu padac, a w nim przepiekna jaskinie z wodospadem.
Po tych atrakcjach zjezdzamy z powrotem na wybrzeze, a Bill pokazuje nam druga strone miasta i plaze, na ktorych on serfuje od dziecka, bo tu niedaleko jest jego rodzinny dom.
Robi sie juz ciemno kiedy wracamy do domu, ale tylko po to zeby spakowac zestaw piknikowo-urodzinowy, czyli wino kupione w winnicy, cygaro kubanskie, ciasteczka i kocyk. Tak zaopatrzone ruszamy na plaze swietowac urodziny :) troche wieje i nie jest latwo zainstalowac sie z kocykiem, ale jakos dajemy rade i wypijamy toast za zdrowie Mamy i wypalamy czesc cygara. To ostatnia noc, ktora mozemy spedzic u Douga, wiec musimy wymyslec co robic dalej. Z pomoca przychodzi nam Bill, ktory proponuje nocleg u niego, a w zasadzie w kamperze zaparkowanym przy jego rodzinnym domu. Wracamy wiec po imprezie plazowej do domu i pakujemy sie zeby rano zmienic miejsce zamieszkania.
Dzisiaj przenosimy sie do Billa, ktory przyjezdza po nas po sniadaniu i jedziemy na druga strone Gold Coast. Tutaj jest jego dom rodzinny, pelny ludzi, bo oprocz jego mamy mieszka tu jego brat z zona i 5 dzieci (same dziewczynki, w tym dwa razy blizniaki), a na swieta przyjechali tez tesciowie. W zwiazku z tym nam dostaje sie miejsce w zaparkowanym przy domu kamperze, ktory nam w zupelnosci wystarcza. Nie mamy juz nic do zwiedzania w okolicy, wiec generalnie nastawiamy sie na lenistwo :) zaczynamy od wypadu na pobliska plaze i kapieli w mocno wzburzonym oceanie. Plywac sie nie da, na uczenie sie surfingu za duze fale, wiec pozostaje zabawa w skakanie. Musimy tez zarezerwowac sobie autobus do Sydney, bo trzeba tam jakos dotrzec na sylwestra. Udaje nam sie znalezc jeszcze wolne miejsca na wyjazd 30 grudnia popoludniu nocnym autobusem, co daje nam jeszcze dwa dni odpoczynku na miejscu. Po plazowaniu odwiedzamy bar na plazy, gdzie miesci sie siedziba klubu surferow i wypijamy piwko z widokiem na plaze i odlegle centrum miasta.
Wieczorkiem klasyczne barbecue i winko, taki relaks to rozumiem :)
Postanawiamy tez zebrac sie rano na ogladanie wschodu slonca i o dziwo udaje nam sie wstac o 4 rano i jedziemy na plaze. Pogoda srednia, duzo chmur i to akurat tam gdzie wstaje slonce, ale udaje sie ptryknac pare zdjec i uciec przed nadchodzacym z oceanu deszczem.
Przy sniadaniu poznajemy z bliska ptaki, ktore halasowaly nam w nocy - kookubary, ktorym smakuje bardzo nasz bekon i jedza go nam z reki :)
Ciagle jest deszczowo, wiec na plaze nie ma co jechac. Gramy pare partyjek w bilarda, do ktorego stol jest w domu oraz zaliczamy sklep i robimy zakupy na kolacje, ktora chcemy ugotowac - schabowe i czerwona kapusta. W drodze do domu zaliczamy jeszcze sanktuarium zwierzat, gdzie akurat jest pora karmienia kolorowych papug, ktore przylatuja tutaj w ogromnych ilosciach. Bierzemy sobie miski, do ktorych wlewaja nam rozcienczone mleko i trzymajac je wysoko w gorze czekamy az przyleci do nas jakies ptaszysko. Cierpliwosc zostaje nagrodzona i udaje sie skusic papugi do usiadniecia na naszych miskach :)
Wracamy do domu, gdzie okazuje sie ze mama Billa juz przygotowala dla nas kolacje, wiec nasze zakupy wykorzystamy jutro do zrobienia lunchu. Wieczorek uplywa na rozmowach o zyciu i zal bedzie stad jutro wyjezdzac.
Rano znowu pakowanie, gotujemy tez obiecany obiad i zbieramy sie do wyjazdu. Bill zawozi nas na przystanek, gdzie czekamy jeszcze godzine na spozniony autobus. Teraz juz tylko jakies 16 godzin i bedziemy w Sydney :)