• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Travel is Fun

Zawodowo pilot wycieczek i przewodnik, z pasji podróżnik :) Obecnie emigrant w Australii :)

Kategorie postów

  • home (1)
  • podróże (10)

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Kategoria

Podróże

Pierwszy raz w Australii, sylwester w Sydney...

Dlugo przed przyjazdem do Sydney wysylalam wiadomosci do couchsurferow zeby nas przyjeli na jedna noc. Niestety nikt nie odpisal mi pozytywnie i to byl tez powod zeby sie nie spieszyc z przyjazdem tutaj. Nie moglam tez liczyc na zaden nocleg w hostelu czy innym miejscu, bo po prostu na sylwestra wszyscy tu sie zwalaja i nie ma miejsc noclegowych. Jedyna szansa byla pomoc znajomych, dlatego napisalam do Olgi, ktora przyleciala tu niedawno i udalo jej juz zainstalowac, czy moze nam przynajmniej przechowac bagaze, a z reszta sobie juz jakos poradzimy. W najgorszym scenariuszu zakladalysmy przezycie jakos nocy i przejazd pierwszym pociagiem na lotnisko i tam sie drzemnac przed lotem do Nowej Zelandii. Cale szczescie nie musialysmy realizowac tego planu, bo Olga nie tylko zaprosila nas do siebie rano kiedy przyjechalysmy do Sydney, ale zaoferowala nam tez jej materac do przespania sie po obejrzeniu pokazu fajerwerkow. W takich momentach czlowiek naprawde cieszy sie ze ma takich znajomych i ze mozna liczyc na ich pomoc.

Po zostawieniu bagazu i odswiezeniu sie ruszylysmy do miasta razem z Olga i jej kolezanka Marta, ktore jechaly juz na miejsce gdzie mialy swietowac nowy rok. My zostalysmy w centrum i zaczelysmy zwiedzac od Hyde parku gdzie mozna miedzy innymi podziwiac ogromny pomnik ku czci poleglym w wojnach, czyli kolejny "war memorial", ktore stoja w kazdym miescie. Tutaj tez spotykam sie z dziewczynami, z ktorymi chodzilam do podstawowki i ktorych od tego czasu nie widzialam. Spotkanie nie bylo przypadkowe bo wiedzialam ze dziewczyny tu sa na wakacjach i mialysmy sie jakos umowic. Niesamowite zobaczyc sie na drugim koncu swiata po tak dlugim czasie :)

Sporo mamy do przegadania i umawiamy sie ze trzeba sie spotkac w Polsce po powrocie.

Kontynujemy dalej zwiedzanie i idziemy do ogrodu botanicznego, z ktorego juz niedaleko do slynnej opery. Niestety dzisiaj nie da tam sie przejsc, bo Opera to jedno z miejsc gdzie sa miejscowki do ogladania slynnych fajerwerkow.

 Dalej idziemy do portu i przeplywamy promem na druga strone zatoki. Z lodki jeszcze lepiej widac budynek opery i najstarszy most miasta. Widzimy tez wszedzie na nabrzezach tlumy ludzi, ktorzy juz szykuja sobie miejsca ma wieczorny pokaz ogni. Ladujemy po drugiej stronie i wracamy stamtad juz pieszo, przechodzac przez slynny most. Trafiamy do dzielnicy "the rocks", jednej z nastarszych miescie i postanawiamy tutaj sobie znalezc miejscowke na swietowanie nowego roku. Jest jeszcze dosyc wczesnie, ale jest tu juz pelno ludzi. Postanawiamy jeszcze cos zjesc, zrobic zapasy jedzenia na wieczor i poszukac miejsca do siedzenia. Kupujemy szampana, ale ze nie mozna na terenie miec alkoholu, ani butelek szklanych, przelewamy go do bidonu zeby poczekal do polnocy :)

Jest okolo 19 stej kiedy znajdujemy dobra miejscowke z dobrym widokiem na opere. Znajduje gdzies w bocznej uliczce kartony, ktore posluza nam do siedzenia i pozostaje tylko czekac do polnocy.

Dookola gromadzi sie coraz wiecej ludzi z roznych stron swiata a atmosfera robi sie coraz goretsza. Pierwszy pokaz ogni mozemy podziwiac juz o 21:00, to taki specjalny dla rodzin z dziecmi i faktycznie po nim sporo rodzin, ale nie tylko opuszcza miejscowki. My i wiele innych czeka oczywiscie na glowna atrakcje o polnocy, a w miedzyczasie mozemy ogladac parade oswietlonych statkow.

Tuz przed polnoca wszyscy podnosza sie z miejsc i my tez tak robimy, polewajac sobie szampana do plastikowych kubkow i czekajac na kulminacje wieczoru. Nareszcie nastaje polnoc i niebo rozswietla sie roznymi kolorami ogni. Zyczymy sobie szczesliwego nowego roku i podziwiamy przedstawienie. Widzialam juz w zyciu wiele takich pokazow, ale trzeba przyznac, ze ten zrobiony jest z duzym rozmachem i robi wrazenie.

Po wszystkim razem z tlumem opuszczamy okolice portu i idziemy szukac autobusu. Cale szczescie miasto zadbalo o transport nocny i wszystkie linie kursuja dzisiaj dluzej, tyle ze ruszaja z innego przystanku. Udaje nam sie szybko znalezc wlasciwe miejsce i zalapac sie od razu na autobus, dzieki temu jestesmy w domu Olgi juz o 1:30. Kladziemy sie zgodnie z umowa na materacu, a dla dziewczyn zostawiamy ich posciel w salonie zeby mogly sie drzemnac jak wroca. Wstajemy wczesnie i starajac sie nikogo nie budzic, jemy szybkie sniadanie i  ruszamy do miasta. Na dworcu wsiadamy w pociag i juz po 10 minutach jestesmy na lotnisku. Po paru godzinach odlatujemy do Nowej Zelandii na kolejne przygody :)             

18 listopada 2020   Dodaj komentarz
podróże   australia   travel   podróże  

Pierwszy raz w Australii, święta w Brisbane...

Z lotniska w Brisbane odbiera nas nasz kolejny gospodarz, Ben. Dosyc specyficzny czlowiek, taki troche hippi :)

W jego domu czeka na nas kolacja, potrawka z kangura i jagnieciny, wiec mamy wreszcie okazje sprobowac miesa kangurzego, ktore okazuje sie calkiem smaczne, a przy tym jest bardzo wartosciowe i bez tluszczu. Po kolacji Ben serwuje nam australijski film Red Dog, o psie mieszkajacym na outbacku i jego przyjazni z czlowiekiem, bardzo fajny i wzruszajacy.

Nastepnego dnia robimy sobie wycieczke na plaze, a potem zwiedzamy centrum dzielnicy w ktorej mieszkamy Redcliffe. Okazuje sie, ze tutaj zaczynali swoja kariere jako dzieciaki Bee Gees i maja tu uliczke poswiecona ich historii z pomnikami grupy. Wieczorem Ben bierze nas na wycieczke na punkt widokowy i robimy sobie tutaj nasze pierwsze barbecue. Cudowne jest, ze maja tutaj w roznych miejscach specjalnie przygotowane stanowiska do grillowania i to wszystko za darmo.

 Dzisiaj pieczemy rybke, ktora wychodzi przepyszna :)

Po atrakcjach, zgodzilam sie pojechac z Benem na lotnisko jako kierowca (on wypil za duzo do kolacji) odebrac kolejna osobe do zamieszkania w jego domku. Tym razem to greczynka, ktora przyjezdza do Australii na stale, wiec kiedy ja znajdujemy przed terminalem ma ze soba az 4 walizki.

Wracamy wszyscy do domu i pijemy taniego shiraza z kartonu :) troche pozniej dolacza do nas moj znajomy jeszcze z Warszawy,Bill, ktory pracuje w Brisbane. Dziwnie jest sie zobaczyc po 3 latach, tym razem w jego kraju. Do nocy siedzimy na tarasie i padamy spac. Nastepnego dnia wykorzystuje Billa, ktory zawozi nas do centrum Brisbane i zwiedzamy juz same miasto na piechote. Przeplywamy sie tez darmowym promem po rzece i na tym konczymy. Miasto jak miasto, pelno wiezowcow, troche starych budowli i tyle. Wracamy do Redcliffe pociagiem i autobusem.

W domu pojawili sie kolejni goscie, tym razem amerykanie, ktorzy zajeli 3 i ostatni wolny pokoj. Wieczorkiem ogladamy kolejny australijski film o drag queens na outbacku i idziemy spac.

Nastepny dzien to 24 grudnia, Wigilia, wiec tradycyjnie od rana gotujemy :) zaprosilismy dzisiaj wszystkich domownikow na kolacje, wiec trzeba wszystko przygotowac. Najpierw zakupy i zapas ryby, potem kapusta z grochem i zupa grzybowa, takie jest nasze dzisiejsze menu. Przygotowujemy duzy stol i nawet przystrajamy go zrobiona choinka i kupionym w Melbourne losiem. O 18stej zasiadamy do stolu i puszczamy na komputerze polskie koledy.

Nasz amerykanin, Josh, jest z pochodzenia polakiem, wiec bardzo jest zadowolony ze trafil na polska wigilie. Po zupie dolacza do nas spozniony Bill, ktorego tez zaprosilismy, wiec jest tloczno i miedzynarodowo. Do nocy siedzimy przy winie i podziwiamy prawie pelny ksiezyc i gwiazdy. Nastepnego dnia czas pozegnac Brisbane i udac sie do pobliskiego Gold Coast. Udaje nam sie, bo Bill ma wolne i jedzie tam na swieta do rodziny wiec mamy podwozke :)

Droga do Gold Coast zajmuje nam ponad godzine i docieramy do naszego kolejnego gospodarza z couchsurfingu. Po raz pierwszy gosci nas ktos starszy od Mamy :) Doug wita nas szampanem i lunchem z barbecue i przedstawia nam Jima, ktory jest glownym wlascicielem domu i podnajmuje mu czesc pomieszczen. Mamy pokoj dla siebie, jedno lozko i materac, wiecej do szczescia nie potrzeba. 

Po poludniu umawiam sie na spotkanie ze znajoma, ktora tutaj mieszka i nie widzialysmy sie od czasow kiedy mieszkalam we Francji czyli 14 lat. Sari jest finka i poznalam ja w Paryzu, kiedy pracowalam w Disneyu. Niesamowite tak sie zobaczyc po latach i strasznie milo, bo zostalysmy zaproszone na swiateczna kolacje z jej rodzina, czyli mezem i dwojka dzieci.

Sari siedzi tu juz 12 lat i dobrze jej tutaj. Rozmawiamy sobie o starych czasach i o tym co sie dzialo przez te lata w naszym zyciu. Moja Mama za to zaprzyjaznia sie szybko z jednym z synow Sari i gra role babci biegajac z nim dookola domu :) Kolacja jest przepyszna, mamy okazje sprobowac krewetek i finskiej specjalnosci. Po wszystkim wracamy na piechote do siebie 2 km i idziemy spac.

Nastepnego dnia budzi nas piekne slonce i sms od Sari czy mamy ochote na przejazdzke ich lodka. Oczywiscie zgadzamy sie i po sniadaniu przyjezdza po nas i zabiera nad rzeke gdzie jej maz juz spuscil lodke na wode. Chwile pozniej ruszamy w rejs motorowka, najpierw plyniemy rzeka podziwiajac domy, ktore im blizej oceanu tym staja sie coraz wieksze i drozsze. Widzimy tez same centrum miasta z mnostwem wiezowcow i wplywamy ostatecznie na zatoke oddzielona od oceanu dluga mierzeja. Szukamy tu gdzies miejsca do staniecia i poplywania, ale wszedzie pelno lodek bo to swieto i do tego piekna pogoda. Ostatecznie udaje nam sie znalezc odpowiednie miejsce i przybijamy do brzegu. Mamy teraz troche czasu na pluskanie, opalanie i zabawy z dzieciakami. Budujemy tez zamek z piasku oraz balwana, generalnie pelny relaks :)

 Wracamy spalone wiatrem i sloncem do naszego lokum i bierzemy sie za gotowanie obiadu. Dzisiaj znowu polskie jedzenie, ziemniaki, czerwona kapusta i duszona wolowina. Doug i Jim z nami nie jedza bo jedli juz lunch, a za wczesnie na kolacje, ale mimo to dostajemy butelke szampana do posilku, wyglada na to nasz gospodarz ma duze zapasy tego trunku :)

Jedzac mozemy podziwiac kolorowe papuzki, ktore przylatuja na slonecznik regularnie dla nich wysypywany, jest ich cala masa i robia duzo szumu.

Po kolacji, sama ide na spacer na plaze, co zajmuje mi 45 minut, a tam dociera do mnie Bill i razem podziwiamy wschod pelnego ksiezyca nad oceanem i rozswietlone chwile pozniej miasto dobrze widoczne z daleka. Bill odwozi mnie do domy i umawiamy sie nastepnego dnia na surfing jesli bedzie ladna pogoda.

Niestety rano pogoda taka sobie, wieje mocno i jest pochmurnie. Alternatywnie wiec umawiamy sie z Billem na wycieczke po okolicy. Dzisiaj jest bardzo wazny dzien, 70 te urodziny mojej Mamy, ktore byly glownym pretekstem do przyjazdu tutaj. Z tej okazji gotujemy urodzinowy lunch z pierogami w roli glownej, a Doug dostarcza kolejnego szampana. Przyjezdza tez Bill i po posilku ruszamy w droge. Jedziemy w gory, oddalajac sie od oceanu i czujemy sie jak w innym swiecie, jest tu bardzo zielono a drogi pna sie serpentynami w gore i w dol, stajemy tez w miejscu skad rozciaga sie piekny widok na Gold Coast i ocean.

 Podjezdzamy tez pod knajpe, ktora jest prowadzona przez polakow i nazywa sie "polish place", ale niestety jest zamknieta. Kolejny postoj to wielka tama na rzece i zbiornik tu utworzony, ktory dostarcza wode pitna do miasta. Potem jedziemy zobaczyc las deszczowy i zgodnie z nazwa zaczyna nam tu padac, a w nim przepiekna jaskinie z wodospadem.

Po tych atrakcjach zjezdzamy z powrotem na wybrzeze, a Bill pokazuje nam druga strone miasta i plaze, na ktorych on serfuje od dziecka, bo tu niedaleko jest jego rodzinny dom.

 Robi sie juz ciemno kiedy wracamy do domu, ale tylko po to zeby spakowac zestaw piknikowo-urodzinowy, czyli wino kupione w winnicy, cygaro kubanskie, ciasteczka i kocyk. Tak zaopatrzone ruszamy na plaze swietowac urodziny :) troche wieje i nie jest latwo zainstalowac sie z kocykiem, ale jakos dajemy rade i wypijamy toast za zdrowie Mamy i wypalamy czesc cygara. To ostatnia noc, ktora mozemy spedzic u Douga, wiec musimy wymyslec co robic dalej. Z pomoca przychodzi nam Bill, ktory proponuje nocleg u niego, a w zasadzie w kamperze zaparkowanym przy jego rodzinnym domu. Wracamy wiec po imprezie plazowej do domu i pakujemy sie zeby rano zmienic miejsce zamieszkania.

Dzisiaj przenosimy sie do Billa, ktory przyjezdza po nas po sniadaniu i jedziemy na druga strone Gold Coast. Tutaj jest jego dom rodzinny, pelny ludzi, bo oprocz jego mamy mieszka tu jego brat z zona i 5 dzieci (same dziewczynki, w tym dwa razy blizniaki), a na swieta przyjechali tez tesciowie. W zwiazku z tym nam dostaje sie miejsce w zaparkowanym przy domu kamperze, ktory nam w zupelnosci wystarcza. Nie mamy juz nic do zwiedzania w okolicy, wiec generalnie nastawiamy sie na lenistwo :) zaczynamy od wypadu na pobliska plaze i kapieli w mocno wzburzonym oceanie. Plywac sie nie da, na uczenie sie surfingu za duze fale, wiec pozostaje zabawa w skakanie. Musimy tez zarezerwowac sobie autobus do Sydney, bo trzeba tam jakos dotrzec na sylwestra. Udaje nam sie znalezc jeszcze wolne miejsca na wyjazd 30 grudnia popoludniu nocnym autobusem, co daje nam jeszcze dwa dni odpoczynku na miejscu. Po plazowaniu odwiedzamy bar na plazy, gdzie miesci sie siedziba klubu surferow i wypijamy piwko z widokiem na plaze i odlegle centrum miasta.

 Wieczorkiem klasyczne barbecue i winko, taki relaks to rozumiem :)

Postanawiamy tez zebrac sie rano na ogladanie wschodu slonca i o dziwo udaje nam sie wstac o 4 rano i jedziemy na plaze. Pogoda srednia, duzo chmur i to akurat tam gdzie wstaje slonce, ale udaje sie ptryknac pare zdjec i uciec przed nadchodzacym z oceanu deszczem.

 Przy sniadaniu poznajemy z bliska ptaki, ktore halasowaly nam w nocy - kookubary, ktorym smakuje bardzo nasz bekon i jedza go nam z reki :)

 Ciagle jest deszczowo, wiec na plaze nie ma co jechac. Gramy pare partyjek w bilarda, do ktorego stol jest w domu oraz zaliczamy sklep i robimy zakupy na kolacje, ktora chcemy ugotowac - schabowe i czerwona kapusta. W drodze do domu zaliczamy jeszcze sanktuarium zwierzat, gdzie akurat jest pora karmienia kolorowych papug, ktore przylatuja tutaj w ogromnych ilosciach. Bierzemy sobie miski, do ktorych wlewaja nam rozcienczone mleko i trzymajac je wysoko w gorze czekamy az przyleci do nas jakies ptaszysko. Cierpliwosc zostaje nagrodzona i udaje sie skusic papugi do usiadniecia na naszych miskach :)

Wracamy do domu, gdzie okazuje sie ze mama Billa juz przygotowala dla nas kolacje, wiec nasze zakupy wykorzystamy jutro do zrobienia lunchu. Wieczorek uplywa na rozmowach o zyciu i zal bedzie stad jutro wyjezdzac.

Rano znowu pakowanie, gotujemy tez obiecany obiad i zbieramy sie do wyjazdu. Bill zawozi nas na przystanek, gdzie czekamy jeszcze godzine na spozniony autobus. Teraz juz tylko jakies 16 godzin i bedziemy w Sydney :)

18 listopada 2020   Dodaj komentarz
podróże   podróże   australia   travel  

Pierwszy raz w Australii, tropiki na północy...

Pobudka o 4, szybka toaleta i pędzimy na stacje przez puste miasto. Na lotnisko przyjeżdżamy przed czasem, ale można już nadać bagaż i przejść przez bramki. Godzinę później pakujemy się do pełnego samolotu, widać że lokalne przeloty cieszą się powodzeniem. Mamy dzisiaj do pokonania bagatela 3 tys. km, ile by to się już krajów przeleciało w Europie :)

Docieramy do Cairns, gdzie cofamy zegarki o godzinę, bo oni tu nie praktykują czasu letniego. Sprawdzamy możliwości dotarcia do miasta i najtaniej wychodzi wyjazd z lotniska busikiem do pierwszego przystanku gdzie można łapać komunikacje miejską, gdyby się brało busika do centrum cena wychodzi dwa razy wyższa. Kiedy już autobusem miejskim docieramy do centrum, które nawiasem mówiąc jest oddalone tylko o jakieś 4,5 km od lotniska, kierujemy pierwsze kroki do informacji turystycznej. Tam gadam sobie z Panem po francusku, bo podsluchalam jego akcent  przy rozmowie z poprzednim klientem i dowiaduje sie jakie sa ceny wycieczek na Wielka Rafe, czyli glowny cel naszej podrozu tutaj, a przy okazji zgarniam jeszcze mapy i informacje o innych mozliwosciach zwiedzania okolic. W miedzyczasie dostaje wiadomosc od naszej gospodyni z Couchsurfingu, ze przyjedzie po nas pod miejska biblioteke, wiec zbieramy sie tam i czekamy. Dookola drzewa, na ktorych wisi setki "owocowych" nietoperzy, wygladaja niesamowicie, pierwszy raz widze nietoperze w ciagu dnia, do tego maja jasne kolorowe futerko i sa przesliczne :)

Dee przyjezdza po nas po godzinie czekania i jedziemy z nia na polnoc Cairns, robiac jeszcze po drodze zakupy. Kiedy dojezdzamy na miejsce witaja nas dwa szkockie teriery i dwa koty, czyli rodzina Dee.

Dom okazuje sie cudowny, zaprojektowany w stylu tropikalnym, z pieknym patio, ogrodem i basenem. Mamy dla siebie osobny pokoj i lazienke, przygotowane sa nawet reczniki i mydelka, lepiej niz w hotelu. Po odswiezeniu sie postanawiamy sie przejsc na najblizsza plaze oddalona o jakies 3 km, po drodze sprawdzamy sobie jeszce rozklad autobusow do miasta i podziwiamy tysiace malych kangurow pasacych sie na pobliskiej lace. Plaza okauzje sie calkiem przyjemna, oblegana glownie przez spacerujacych z psami. Siadamy sobie i konsumujemy owoc mango, ktory znalezlismy po drodze pod drzewem :)

 Wracamy powoli do domu i bierzemy sie za gotowanie kolacji, ktora dzielimy sie z nasza gospodynia. Posilek jemy na patio, w otoczeniu roslinnosci tropikalnej, towarzysza nam tez wszystkie zwierzaki. Dee jest pielegniarka pracujaca we wspolnotach aborygenskich, ma wiec do opowiadania duzo ciekawych rzeczy o Aborygenach i ich zwyczajach. Zostala przyjeta jako swoja do jednej z takiej wspolnot, otrzymujac nawet odpowiednie imie. Razem z kobietami z plemienia polowala na Goany (taka jakszczurka) i zbierala to co sie da zjesc w buszu. Jest pierwsza osoba tutaj, ktora moze nam z pierwszej reki opowiedziec o tym jak wyglada zycie Aborygenow. Oprocz tego sporo podrozowala i lubi duzo mowic, wiec my po prostu sluchamy i co jakis czas tylko sie odzywamy :) Po kolacji czas na kapiel w basenie, ktory jest waski, ale calkiem dlugi, wiec mozna swobodnie poplywac, do tego w nocy pieknie oswietlony, po prostu rewelacja po calym dniu zrobic sobie taka kapiel.

Nastepnego dnia ruszamy rano do miasta i postanawiamy przejechac sie pociagiem do miejscowosci polozonej juz w gorach, ktora jest w samy centrum dzungli tropikalnej. Wybieramy opcje pojechania tam pociagiem, ktory budowali jeszcze wiezniowe w XIX wieku zeby miec transport do odkrytych tutaj pokladow zlota, a z powrotem bedziemy wracac gondolka. Podroz pociagiem jest bardzo malownicza, jedziemy ciagle zboczem gory, przejezdzamy kilkanascie tuneli, pare mostow i pare ostrych zakretow, gdzie siedzac w tylnym wagonie widzimy caly przod przy skrecie. Cala podroz zabiera nam okolo godziny i na miejscu podjezdzamy darmowym busikiem ze stacji do glownego targu w miasteczku. Naszym celem tutaj jest odwiedzenie Koali, ktore sa tutaj trzymane bo powiedzialam, ze nie wyjade z Australii dopoki nie zobacze Koali :) wykupuje wiec sobie oprocz wejsciowki, zdjecie z Koala na rekach. Zwierzatka sa naprawde slodkie, jest ich tu kilka i na zmiane opiekunowie biore je do zdjec z turystami. Reszta, ktora akurat nie "pracuje" wisi na drzewach i sie generalnie nie rusza, ale i tak sa cudowne. Oprocz Koali sa tu tez krokodyle, kangury, wombaty i jakies gryzonie, ktorych nazwy nie znam, ogolnie dobrze wydane pieniadze.

 Po tych wrazeniach robimy sobie jeszcze spacerek nad rzeka i pakujemy sie do gondolki, z powrotem do miasta. Wysiadamy jeszcze po drodze zeby zobaczyc wodospad, ktory widzielismy juz z drugiej strony z pociagu i to koniec wycieczki. W miescie kierujemy sie od razu do najblizszej informacji turystycznej, zeby zakupic wycieczke na rafe na kolejny dzien. Wybieramy opcje plyniecia na platforme, ktora znajduje sie jakies 100 km od brzegu i gdzie ciagnie sie wlasciwa rafa. Wycieczka nie jest tania, ale po to przyjechalismy, wiec nie zalujemy sobie. Wracamy do domu i w oczekiwaniu na kolacje, ktora nam dzisiaj obiecala Dee, korzystamy z basenu. Przy posilku sluchamy dalszych opowiesci o Aborygenach, o tym jak wazne sa powiazania rodzinne, jak wazna jest wspolnota i podejmowanie wspolnych decyzji i jak zmienia sie to wszystko wraz z nowymi pokoleniami. Dowiadujemy sie tez ze nie mozna Aborygenom, szczegolnie facetom patrzyc w oczy i ze maja bardzo literalne podejscie do wszystkiego, troche jak male dzieci, wiec nie potrafia klamac. Po milym wieczorku i butelce wina, idziemy spac, jutro wczesna pobudka.

Jedziemy rano pierwszym autobusem do centrum i od razu lecimy na przystan. Pogoda nie za fajna, pada i zachmurzone niebo, ale nie tracimy nadzieji :) Po odprawieniu sie na terminalu idziemy na pomost i czekamy az nas wpuszcza na lodke. Razem z nami cala rzesza glosnych Chinczykow, ktorzy stanowia wiekszosc pasazerow, w zwiazku z tym wszystkie ogloszenia na lodce sa dwujezyczne.

Plyniemy jakas godzine zeby dotrzec na specjalna platforme umieszczona tuz przy rafie koralowej. Po drodze zapisuje sie na pierwsza grupe, ktora bedzie plynela razem z przewodnikiem zeby odkrywac tajemnice rafy. Normalnie taka przyjemnosc snorklingu z przewodnikiem kosztuje dodatkowe 40 dolcow, ale w naszej ofercie mamy to wliczone w cene. Przewodnikiem okazuje sie hiszpan, ktory byl kiedys w Polsce i zna nawet kilka slow po polsku. Kiedy dobijamy do platformy, szybko wychodze z lodki zeby sie przebrac i lece na miejsce zbiorki z zabranymi po drodze pletwami. Pogoda dalej nie sprzyja, sa duze fale i wietrznie, co sprawia ze reszta osob z grupy nie stawia sie na zbiorke i mam prywatna wycieczke :) Moj przewodnik lituje sie nade mna i daje mi jeszcze kombinezon, za ktory normalnie sie placi, jeszcze szybka nauka jak korzystac z maski i rurki i wskakujemy jako pierwsi do wody.

 Woda niespokojna i faktycznie warunki nie sprzyjajace, ale pierwsze spojrzenie w dol rekompensuje wszystko. Hiszpan prowadzi mnie na kole ratunkowym i co jakis czas pokazuje i opowiada o tym co widzimy. Teren do plywania jest wyznaczony wokol platformy, ale my wyplywamy poza gdzie dopiero jest co ogladac. Tuz pode mna jest inny swiat, mnostwo ksztaltow i kolorow, pelno rybek, udaje mi sie tez znalezc Nemo :) szkoda ze nie ma slonca, bo pewnie wrazenie byloby jeszcze lepsze. Po 20 minutach wracamy do platformy i dolaczam do mojej Mamy, ktora czeka w kolejce do lodzi z przeszklonym dnem. Wchodzimy na nia razem, ale po chwili zaczyna padac, wiec wracamy i namawiam ja zeby weszla ze mna do wody i poogladala przez maske podwodny swiat. Ostatecznie ubiera moje okularki do plywania i pletwy i podplywa ze mna do specjalnej jakby bojki, o ktora mozna sie przytrzymac i podziwiac bezpiecznie to co pod nami. Po plywaniu nadchodzi czas na lunch, ktory jest serwowany na lodce i jest naprawde pyszny. Na koniec zaliczamy jeszcze lodke, ktora ma specjalne przeszklone pomieszczenie pod pokladem, gdzie mozna usiasc i poczuc sie jak pod woda, co jest idealne dla tych, ktorzy nie chca sie zamoczyc. Ostatnie atrakcje na platformie to karmienie rybek i wyklad o rafie. Wracamy szczesliwe do Cairns i lapiemy autobus do siebie. Jest pozno, wiec tylko pakujemy sie i idziemy spac.

Rano, zegnamy sie ze zwierzetami a Dee podwozi nas do centrum handlowego skad lapiemy autobus do centrum.

Samolot mamy dopiero po poludniu, wiec siedzimy troche w centrum, szukamy tez miejsca gdzie mozna zostawic bagaze, ale niestety nie ma tu czegos takiego. Ostatecznie postanawiamy isc na lotnisko pieszo, to tylko 4,5 km, z czego polowa to spacer wzdluz plazy. Jak postanawiamy tak robimy i powolutku idziemy sobie nadmorska promenada. Z poczatku jest pochmurno i nawet troche popaduje, ale potem wychodzi slonce i robi sie coraz cieplej. Kiedy opuszczamy promenade i wchodzimy na droge prowadzaca juz tylko do lotniska robi sie naprawde goraco. Nie ma tu zadnego chodnika, idziemy wiec poboczem, widac nikt tu pieszo nie chodzi :) blisko celu robimy sobie przerwe na malym parkingu gdzie znajdujemy lawke w cieniu i tutaj lituje sie nad nami kobietka, ktora tam parkuje i zawozi nas do terminalu. Po odprawie mamy sporo czasu do wylotu, przy bramkach bezpieczenstwa spotykamy pierwsza mala grupe polakow, ktorzy tez leca do Brisbane, ale inna linia. Nasz samolot znowu pelny, tym razem mamy do przelecenia tylko 1700km, rzut beretem :)

18 listopada 2020   Dodaj komentarz
podróże   australia   travel   podróże  

Pierwszy raz w Australii, Melbourne

Jedziemy znowu nocnym autobusem do Melbourne żeby nie tracić całego dnia na przejazd. Korzystamy z innej firmy i jest trochę taniej, tylko 60 dolarów za 1500 km.

Dojeżdżamy na miejsce bardzo wcześnie a nasz gospodarz w mieście prosił nas żeby przyjść do niego dopiero ok 8:45. Mamy więc czas na poranną kawę w przyulicznej kawiarence i rozeznanie na mapce gdzie jesteśmy. Korzystując z przewodnika robimy też wstępny plan zwiedzania. Dowiaduje się też z niego, że budynek, w którym będziemy mieszkać czyli Eureka Tower to najwyższy, mierzący 300 m wieżowiec w mieście. Ruszamy w końcu do niego, przekraczając rzekę jednym z wielu mostów i już widzimy nasz wysokościowiec. Czekamy jeszcze chwile przed wejściem i w końcu równo o 8:45, według wcześniej podanej instrukcji, dzwonię domofonem do Andersa, który wpuszcza nas i zaprasza na 47 piętro :) po wejściu do jego mieszkania i przywitaniu się powala nas widok z okien. Główny salon jest ogromny i ma całe ściany przeszkolne, co pozwala na podziwianie panoramy miasta :)

Anders pokazuje nam pokój, w którym będziemy spały, oprowadza po reszcie pomieszczeń i dzieli się wiedzą o mieście i co możemy dzisiaj zobaczyć. Mieszkanie jest bardzo nowoczesne, chodzimy po nim boso, ale i tak człowiek boi się czegoś dotknąć żeby nie zabrudzić. Jest tu też para couchsurferów z Anglii, którzy będą spali w salonie.

Nasz gospodarz jest fotografem i pracuje w domu, więc według jego reguł nie chce by mu przeszkadzać między 9 a 17:30 i słusznie. Dużo nie gadając szybko się odświeżamy, pakujemy co potrzebne i ruszamy w miasto. Daleko nie mamy, wiec po przejsciu przez rzeke jestesmy juz w CBD, czyli Center Bussines District. Dookola glownie nowa zabudowa i wiezowce, ale jeste tez sporo ladnych budynkow z XIX wieku. Bardzo ladny dworzec, kosciol i pare innych budowli. Glowny plac miasta, czyli Federation Square tetni zyciem, do tego trafiamy dzisiaj na ceremonie ukonczenia szkoly i jest cala parada studentow w oficjalnych ubraniach i czapkach oraz ich wykladowcow. Znajdujemy tez informacje, gdzie zaopatrujemy sie w mape i robimy sobie plan dzialania. Zaczynamy od przejazdzki starym tramwajem, ktory jest darmowy i obwozi turystow dookola centrum, swietna sprawa.

Kolejny punkt to budynek zbudowany na wystawe swiatowa, w ktorym tez odbywa sie gala na zakonczenie szkoly, wiec nie mozemy wejsc do srodka. Jedziemy sobie tramwajem dalej do jednej z przystani jacotowych, gdzie kupujemy sobie przekaska i zasiadamy nas woda zeby sie delektowac sloncem. Wracamy znowu do glownego placu i idziemy na darmowe zwiedzanie dwoch galerii. Jedna z nich to sztuka glownie nowoczesna, podzielona na to co wykonali rdzenii mieszkancy i to co wykonali biali. Jest tez troche "starych" rzeczy z XIX wieku, ogolnie polecam do zobaczenia. Druga galeria to miejsce zwiazane glownie z filmem, jest tutaj wystawa z Cate Blanchet w roli glownej, troche dziwna, ale jest tez cala sala poswiecona ewolucji mediow. Mozna tu zobaczyc historie kina, oraz rozne urzedzenia ktore sluzyly potem do odtwarzania filmow. Jest tez cala kolekcja starych komputerow i gier komputerowych i nie moge sie oprzec partyjce Tetrisa, czy wyscigom samochodowym :)

Ukulturalnione ruszamy jeszcze na glowna ulice miasta, gdzie miedzy innymi ogladamy kosciol, a dalej ratusz, wszystko pieknie udekorowane na swieta. Zalapujemy sie tez na wystawe piernikowa, gdzie ktos sie niezle napracowal zeby zrobic z kolorowych kawalkow piernika cale Melbourne. Po tych wszystkich atrakcjach, znajdujemy miejsce do siadniecia na piwo i odpoczynek. Pozostaje nam jeszcze zrobic zakupy jedzeniowe, wimo na wieczor i do domu. Wieczor spedzamy na podziwaniu zachodu slonca z naszego pieknego apartamentu i rozmowie z Andersem i para anglikow.

Dzisiaj postanawiamy wreszcie przejechać się na plaże i odpocząć od miasta. Pogoda dopisuje, ruszamy więc raźnie w drogę. Zanim plaża, zaliczamy jeszcze parę punktów w mieście. Najpierw kupno karty miejskiej z doładowaniem dziennym, niestety nie da się kupić po prostu biletu, więc 6 dolców na karte to inwestycja bezzwrotna. Potem jedziemy na targowisko miejskie, gdzie można znaleźć wszystko, a głównie to co made in china :) mimo to, chyba na powrocie tutaj zaopatrzymy się w pamiątki, bo spory wybór. Dalej ruszamy do ogrodu botanicznego, a obok niego zaliczamy jeszcze pomnik ku czci poległych na wojnie. Tutaj w ogóle w każdym mieście czy miasteczku są takie pomniki, ale ten jest naprawdę ogromny, z kryptą w środku i wystawą zdjęć, rozciąga się też z niego ładny widok na miasto.

Ogród botaniczny też duży, z mnóstwem miejsc na odpoczynek czy piknik. Po tych atrakcjach, wsiadamy znowu do tramwaju i jedziemy do dzielnicy St.Kilda, czyli najbliższej plaży. Plaża całkiem szeroka, fajny piasek, daleko płytko i zimna woda, więc nareszcie możemy się schłodzić od upału :) oczywiście jest tu sporo ludzi, bo to szkolne wakacje, ale i tak jest przyjemnie. W oddali widzimy wieżowce CBD i czuje się tu trochę jak na plaży miejskiej w Barcelonie.

Po dwóch godzinach mamy dosyć słońca i idziemy na główną ulice tej dzielnicy, gdzie podobno jest mnóstwo cukierni, a my mamy rekomendacje odwiedzenia jednej z nich. Kolega napisał mu, że to jego rodzina prowadzi taką kawiarenke i że koniecznie mamy spróbować ich ciast. Tak też robimy, kupując sernik i ciasto z wiśniami, oba są przepyszne i smakują jak w Polsce.

Po zasłodzeniu się znajdujemy na tej samej ulicy bar, gdzie piwo w happy hour tylko 11 dolarów za litrowy dzbanek. Cena oczywiście przekonuje nas i pijemy pyszne, zimno piwo. Czas wracać do miasta, jedziemy najpierw na stacje kupić bilety na autobus na lotnisko, potem jeszcze szybkie zakupy jedzeniowe i do domu. Jemy kolacje razem z gospodarzem, który przyszykował sobie mięso z grilla, a my dzisiaj ryż po tajsku. Dzielimy się naszym winem, pijemy też jego wino i przyjemnie mija nam wieczór. Teraz tylko pakowanie, sprzątanie po sobie, żegnamy się z Andersem i idziemy spać, jutro pobudka o 4 rano...

18 listopada 2020   Dodaj komentarz
podróże   australia   travel   podróże  

Pierwszy raz w Australii, Adelajda

Wysypiamy się dzisiaj bo autobus do Adelajdy dopiero o 10:30. Po zjedzeniu śniadanka robimy kanapki na drogę, przed nami cały dzień i cała noc w autobusie. Po przyjściu na przystanek Greyhounda spotykamy dwie Niemki, które były wczoraj z nami na wycieczce do Uluru. Oprócz nas jest tylko jeszcze kilka Aborygenek z czego jedna z małym dzieckiem, mam nadzieje że nie będzie płakać. Pokazujemy nasze bilety przy kontuarze i dostajemy każda podwójne miejscówki, czyli że autobus pusty i będzie można pospać. Droga mija calkiem szybko, krajobraz za oknem ciagle ten sam, czytamy wiec na zmiane ksiazki z naszego czytnika i jakos idzie. Pierwszy przystanek mamy w srodku niczego, stoi po prostu stacja z barem a dookola pustki, robimy sobie tutaj pamiatkowe zdjecie.

Kolejny przystanek wypada wieczorem w Coober Peddy, jestesmy juz w polowie drogi :) przerwa jest dluzsza, wiec krecimy sie troche dookola. Miejscowosc slynie glownie z wydobywanych tu opali i ze strasznego goraca, takiego, ze buduje sie tu domy pod ziemia, nawet kosciol i motel tak jest skontruowany. Pierwotnie mialysmy tutaj nocowac, ale dobrze ze zmienilismy plany, bo nic tu nie ma, po prostu dziura. W dalsza droge ruszamy z nowym kierowca, ktory dowozi nas juz do Adelajdy. Jestesmy dosyc wczesnie, ale nie martwimy sie, bo nasz dzisiejszy gospodarz zostawil nam schowane klucze, zebysmy sie mogly dostac do mieszkania pod jego nieobecnosc. Szybko orientujemy sie na dworcu autobusowym jak dojechac do naszej miejscowki i idziemy pieszo na dworzec kolejowy, z ktorego mamy polaczenie. Po drodze kupujemy jeszcze jednodniowe bilety i zgarniamy rozklady jazdy na wszelkie pociagi i autobusy, z ktorych bedziemy korzystac. Jazda pociagiem trwa jakies pol godziny i stamtad jeszcze 10 minut piechotka do domku. Klucz znajdujemy w umowionym miejscu i wchodzimy na chate. Dom jest bardzo duzy, ogromna jadalnia z kuchnia i barkiem, salon, pokoj tv, sypialnia, pokoj do pracy, w ktorym czekaja na nas materace, do tego suszarnia, skladzik i przyzwoity ogrod. W ogrodzie wlasnie znajdujemy kota, o ktorym wiedzialam juz z korespondencji z Rorym. Kot jest bardzo przyjacielski, sepi ode mnie jedzenie, a w nocy bedzie z nami spal. ukladajac sie na zmiane na mnie i na mamie i zaczepiajac nas.

Po odswiezeniu sie i przekaszeniu drugiego sniadania, ruszamy w droge. Z powrotem na pociag do miasta, tam przesiadka na pociag na poludnie miasta i jeszcze jedna przesiadka na autobus, ktory zawozi nas do doliny MacLaren, slynacej z winnic. Wysiadamy przy informacji, gdzie zaopatrujemy sie w mape i idziemy na szlak winnic. Jest ich tu w sumie 50, ale na piechote mamy nadzieje na odwiedzenie minimum 3 a moze 4. Zaczynamy od firmy znanej rowniez u nas - Hardy's. W kazdej winnicy degustacja win jest darmowa i mozna probowac wszystkie gatunki, byle w odpowiedniej kolejnosci. W Hardym zaczynam od bialego lokalnego Chardonnay, potem 3 rodzaje Shirazu z roznych lat i musze powiedziec ze winko naprawde dobre. Konwersuje tez sobie z Pania o roznych szczepacach tu uprawianych i ciesze sie ze mam jakies pojecie o winach, przynajmniej nie wychodzimy na ignorantow :) Kolejna winnica to Oxenberg, w Polsce nigdy nie widziala tego wina, firma prowadzona przez Wlochow, chociaz zalozona przez Anglikow. Maja tu bardzo duzo gatunkow wina, a niektore mnie mocno zaskakuja, bo nie spodziewalam sie, ze w Australii rosnie hiszpanskie Tempranillo, czy francuskie Grenache. Probujemy tradycyjnie glownie Shirazy i oczywiscie wczesniej wymienione szczepy. Bardzo dobre jest tez Chardonney z poznych zbiorow, ktore dzieki temu jest lekko slodkawe i zaliczane do win deserowych. Nastepna winnica jest przepieknie polozona nad stawem, w otoczeniu drzew, nazywa sie Serafino. Tutaj tradycyjnie juz probujemy Shiraza, ale tez znajdujemy na liscie wzmocnione wino, Porto. Moja Mama, jako wielbiciel takiego wina smakuje go i jest zachwycona, 12 letni trunek robi na niej duze wrazenie i postanawia go kupic. Cena 40 dolarow troche wysoka, wiec probujemy jeszcze wzmocnionego Shiraza, ktory okazuje sie tez bardzo smaczny i o polowe tanszy, wiec to jego ostatecznie kupujemy z zamiarem wypicia na urodziny Mamy. Zaczynamy juz wracac do informacji z zamiarem wejscia do jeszcze jednej winnicy po drodze, ale jak okazuje sie ze jest ona polozona na wzgorzu, dajemy sobie spokoj, i tak mamy juz dzisiaj dosyc maszerowania w pelnym sloncu i upale. W informacji kupujemy jeszcze pierwsze pamiatki i lapiemy autobus powrotny.

W domu poznajemy wreszcie naszego gospodarza Roriego, ktory jest wlasnie w trakcie rozlewania domowego piwa do butelek i kapslowania. Jestesmy glodne, proponujemy wiec ze zrobimy placki ziemniaczane, do tego Rory doklada rybe i groszek, mamy pelny obiad. Probujemy tez domowego piwa, ktore jest naprawde dobre. Wieczor uplywa nam spokojnie i idziemy wczesnie spac bo jednak podroz autobusem nas zmeczyla. Nastepny dzien przeznaczamy na zwiedzenie miasta, wiec po sniadaniu wsiadamy znowu w pociag do centrum i robimy sobie spacerek po miescie. Miasto niewielkie i latwe do chodzenia, bo cale centrum to kilka ulic w ksztalcie szachownicy otoczone parkami i ogrodami. Wchodzimy tez do ogrodu botanicznego, ktory jest calkiem ladny i do glownej katedry, zbudowanej na wzor francuskiego gotyku. Ogolnie miasto sprawia wrazenie przyjaznego i calkiem milo mozna tu spedzic czas. Wracamy do domu, robiac po drodze zakupy na obiad i na droge, dzisiaj jemy Lasagne :) Na miejscu spotykamy 3 mlode niemki, ktore sa kolejnymi goscmi naszego gospodarza, szybko wiec podgrzewany lasagne, do tego domowe piwko i jestesmy gotowe do drogi. Zegnamy sie z Roriem i jego kotem, robimy pamiatkowe zdjecie i na pociag, a stamtad na dworzec autobusowy, jedziemy do Melbourne :)

18 listopada 2020   Dodaj komentarz
podróże   travel   podróże   australia  

Pierwszy raz w Australii, poprzez outback......

Rano wstajemy wcześnie bo przed nami dzisiaj długa droga, prawie 700 km, czyli tak jakbym miała przejechać z Katowic do Gdańska. Jedziemy ciągle autostradą Stuarta i ruch ciągle tutaj niewielki. Ograniczenie prędkości to 130 km/h i tyle mniej więcej ciągle jadę, chociaż można by szybciej, bo policji tu nie widać, radarów też nie ma. Spotykamy na drodze tzw. "Road trains" czyli pociągi drogowe, a na nasze to tiry z 3 lub 4 przyczepami. Każdy jedzie równe 100 km/h i biada jeśli mu coś wpadnie pod koła... Poza tym krajobraz ciągle ten sam, małe drzewka i co jakiś czas jakaś wiocha albo tylko stacja paliwowa z motelem. Całe szczęście nie trafiają nam się żadne zwierzaki przebiegające drogę bo to tutaj największe niebezpieczeństwo.

Po 6,5 godzinach docieramy do Tennant Creek gdzie chcemy przenocować przed dalszą drogą. Na pierwszej stacji uzupełniamy paliwo do pełna i pytamy się o najtańszy motel. Pan wskazuje nam jeden, ale cena jak na motel wysoka bo aż 120 dolarów, dlatego wybieramy pozycję z przewodnika po Australii, który mamy ze sobą w formie elektronicznej. Miejsce to takie niby schronisko młodzieżowe, które wygląda jak długi barak z drzwiami, ale cena za to tylko 58 :) pokój niewielki, ale jest ogólnodostępna kuchnia i łazienka, damy radę. Robimy sobie jeszcze krótki spacer po tej małej mieścinie oglądając kościół i wspinamy się też na wzgórze widokowe. Nie ma tu za wiele do podziwiania, przy głównej ulicy kręci się mnóstwo pijanych Aborygenów i to z panującej tu patologii głównie słynie to miejsce.

Wysypiamy się i rano ruszamy w dalszą drogę do Alice Springs, to tylko 500 km do przejechania.

Jazda znowu taka sama, krajobraz podobny, chociaż pojawiają się tu niewielkie pagórki. Ruch dalej niewielki, jeden samochód na jakieś pół godziny... Nowością dla mnie jest kawałek drogi oznaczny znakiem "open speed zone", czyli że można jechać tak szybko jak się chce, bez ograniczeń. Aż sie chce sprawdzić ile nasz samochodzik wyciągnie bo na desce ma aż 260, ale wygrywa zdrowy rozsądek i ekonomia spalania paliwa :) po 4,5 godziny docieramy już na miejsce i po zaparkowaniu idziemy do informacji turystycznej wypytać się co i jak. Naszym planem jest pojechać dalej do Uluru, czyli świętej góry, znanej każdemu kto choć raz widział jakiś film o Australii. Wymyśliłyśmy sobie że pojedziemy tam samochodem, bo musimy go oddać dopiero za dwa dni tutaj w Alice, tyle że to kolejne 1000 km do zrobienia w dwie strony a za te kilometry już płacimy bo przekroczyłyśmy limit dawany do pożyczanego samochodu. Rozważamy opcje przenocowania w motelu za kolejne 200 km tak żeby mieć tylko 300 do zrobienia do Uluru i dzięki temu możemy tam obrócić w ciągu jednego dnia. Pani w informacji popiera nasz pomysł, pytamy się jej też gdzie jest biuro Greyhounda czyli firmy autokarowej, którą chcemy podróżować dalej. Okazuje się że to tuż obok, więc idziemy kupić bilet do Adelajdy, a po wyjściu w sąsiednim budynku znajdujemy biuro podróży i postanawiamy się spytać o cenę jednodniowej wycieczki do Uluru. Po uzyskaniu informacji przeliczamy szybko że bardziej się opłaca pojechać na zorganizowaną wycieczke gdzie za mniejsze pieniądze mamy przejazd, wstęp do parku, wyżywienie i przewodnika. Szybko podejmujemy decyzję, żeby wynająć pokój w Alice i mieć to już z głowy. Dowiadujemy się znowu w informacji, że tuż obok jest schronisko młodzieżowe za przystępną cenę i od razu idziemy tam wziąć pokój na dwie noce. Wracamy następnie do biura podróży żeby opłacić wycieczkę na następny dzień. Tutaj niestety czeka nas niespodzianka, bo okazuje się że nie ma wycieczki jutro mimo że wcześniej tak nam powiedzieli i ostatatecznie kupujemy ją dopiero na kolejny dzień czyli sobotę. To daje nam wolne popołudnie dzisiaj i cały wolny dzień jutro. Pan w biurze podróży robi nam szybko listę rzeczy do zwiedzenia na miejscu a przy okazji dowiadujemy się że jego dziadkowie pochodzili z Polski i że był odwiedzić nawet ich rodzinne strony w, uwaga, Pabianicach i Końskich :) dziadkowie wyemigrowali potem do Francji a stamtąd jego rodzice do Australii.

Dzisiejsze popołudnie spędzamy leniwie na robieniu planów, sprawdzaniu internetu i spacerze na wzgórze widokowe. Po zjedzeniu kolacji i wypiciu piwka idziemy spać.

Kolejny wolny dzień w Alice rozpoczynamy od wycieczki poza miasto, najpierw zaliczamy Desert Park co można by przetłumaczyć jako pustynny park. Płacimy tu wstęp, ale w zamian liczimy na zobaczenie zwierzaków. Są tu zagrody gdzie można z bliska przypatrzyć się Dingo, Emu i Kangurom. Dingo śpią bo jest gorąco, Emu biegają i ciężko je złapać, za to do kangurów można podejść zupełnie blisko i usiąść obok, na wyciągnięcie ręki, aż się prosi je pogłaskać. Nic sobie generalnie nie robią z mojej obecności i robią toalete prawie jak koty czyszcząc językiem łapy.

Poza dużymi zwierzakami są tu też specjalne miejsca do obserwacji ptaków i jest na co patrzeć, bo jest ich cała masa, a jeden bardziej kolorowy od drugiego. Załapujemy się również na wykład o tym jak przeżyć w buszu, czym można się wyżywić, jak rozpalić ogień i gdzie znaleźć wodę, bardzo praktyczne. Po tym wszystkim jedziemy jeszcze w stronę pasma górskiego przebiegającego bo obu stronach miasta o nazwie MacDonnell. Dojeżdżamy tylko do pierwszej przełeczy w tym paśmie gdzie wcina się rzeka i po zrobieniu zdjęć wracamy do miasta.

Przyszedł czas na zatakowanie baku do pełna i oddaniu samochodu :( po formalnościach i uiszczeniu dopłaty za dodatkowe kilometry ( w sumie zrobiliśmy ich ponad 2000) rozstajemy się z autkiem i idziemy kupić coś na obiad. Dzisiaj szaleństwo, wołowina po tajsku z ryżem i świeży sok z gujawy :)

Po obiedzie sjesta w pokoju w czasie której akurat przechodzi burza, a potem czas na spalenie kalorii czyli w sumie 10 km spacer do starej stacji telegraficznej i z powrotem. Na koniec wdrapujemy się ponownie na wzgórze widokowe licząc na ładny zachód słońca, w oczekiwaniu na który popijamy piwko. Niestety zachód kiepski, ale i tak fajnie posiedzieć tutaj gdzie wieje przyjemny wiatr i widać miasto.  Idziemy spać wcześnie, bo jutro wczesna pobudka i o 6:00 rano wyruszamy na wycieczke do Uluru.

Dzisiaj wstajemy skoro świt i szybko zbieramy się na zbiórkę przed naszym hostelem. Chwilę po 6 stej zabiera nas autokar i po zebraniu reszty uczestników z innych hoteli ruszamy na południe, przed nami około 550 km do przejechania. Jest nas pełny autokar, 36 osób i mamy dwóch przewodników, Jamesa i Tonego, którzy pełnią też rolę kierowców. Ten, który prowadzi nawija przez mikrofon, a drugi odpoczywa na tyle, gdzie mają zrobioną kanciapę. W cenie wycieczki jest wyżywienie, więc na wejściu dostaliśmy już po dwa tosty, a na pierwszej przerwie rozdają nam lunch czyli tortille zwiniętą z szynką, serem i warzywami, bardzo dobra. Do kompletu mamy jeszcze po dwa energetyczne ciasteczka, a w czasie drogi rozpieszczają nas jeszcze żelkami i owocami :)

Po 12stej dojeżdżamy do bramek parku narodowego Urulu. Tutaj trzeba uiścić opłatę 25 dolarów, którą my już mamy w cenie i dostajemy bilety, które są ważne na 3 dni. Park utworzony w 1958 roku pokrywa ogromny obszar, zamieszkany kiedyś oczywiście tylko przez Aborygenów i to na jego terenie zobaczymy słynną świętą góre nazwaną Ayers Rock. Plemiona zakładały tu swoje siedziby bo przy skałach były zbiorniki wodne, które zapewniały przeżycie. Od 1985 po protestach rdzennych mieszkańców, którzy przestraszyli się, że turyści zniszczą ich rezerwat, cały park jest w rękach Aborygenów i zarządzany wspólnie przez nich i stowarzyszenie ochrony dziedzictwa narodowego.

Zaczynamy zwiedzanie od góry o wdzięcznej nazwie Kata Tjuta co oznacze Wiele Głów i faktycznie tak to wygląda. Kiedyś podobno równa skała, w wyniku działania wiatru i wody pofałdowała się tworząc takie jakby obłe szczyty porównywane do głów.

Stajemy autokarem na parkingu blisko skał i mamy 30 minut żeby wejść w środek i porobić zdjęcia. Chodzi się wolno bo upał około 40 stopni, a nasz przewodnik zanim nas wypuści sprawdza czy każdy ma przy sobie wystarczająco wody, jeśli nie w bagażniki mamy zbiornik, z którego można uzupełnić zapasy. Wszystkie skały na terenie parku mimo że mogą być inaczej geologicznie zbudowane, mają jedną ceche wspólną, a mianowicie żelazo. Dlatego wszystke mają taki czerwonawy kolor, jak ziemie pokrywająca te tereny.

Kolejny postój to centrum kulturowe Aborygenów, gdzie można poczytać i nauczyć się legend czy też opowieści mówiących o tym jak powstało to miejsce oraz jak tu żyli kiedyś ludzie. Jest też galeria sztuki lokalnej i sklepik z pamiątkami, nie wolno tu w ogóle robić zdjęć. Rozglądając się już po sklepiku podchodzi do nas koleś i wita się z nami po polsku, nasz pierwszy spotkany rodak w Australii i to w takim miejscu, świat jest mały :)

Następny przystanek to wreszcie Ta Skała, tutaj nie możemy sami chodzić tylko z przewodnikiem, który oprowadza nas wyznaczonymi szlakami wzdłuż góry.

 Opowiada nam różne historie i pokazuje miejsca wykorzystywane do różnych rzeczy takie jak szkoła, kuchnia, jaskinia mężczyzn, kobiet i inne. Znajdujemy tu sporo naskalnych obrazów, z których część jest bardzo stara a część całkiem świeża. Wszystkie te obrazki opowiadają różne historie, ale tylko ich autor potrafiłby je opowiedzieć dokładnie, bo to zwykle personalne opowieści. Aborygeni nie mają pisma, więc dla nich takie obrazki a także taniec i śpiew były elementami przekazu wiedzy. My nigdy nie dowiemy się co kryją te rysunki, albo i tak byśmy tego nie zrozumieli, oni potrafią je odczytać, ale nie mówią o tym głośno, to jak religia. Religijne są dla nich też niektóre miejsca góry, przy których znajdujemy znaczek zakazu fotografowania, tutaj odbywały się różne obrzędy i trzeba to uszanować tak jak to żeby nie wspinać się na górę. Przejeżdżamy jeszcze autokarem na drugą stronę skały i znowu z przewodnikiem idziemy zobaczyć zbiornik wodny, który zależny jest tylko od deszczu i akurat teraz znajdujemy tu trochę wody.

Taki zbiornik służył zarówno zwierzętom jak i ludziom, którzy przy okazji mieli zwierzynę latwą do upolowania. Zasadą było zabijanie ostatnich najwolniejszych osobników ze stada, którzy opuszczali zbiornik na końcu.

Po tych wszystkich atrakcjach, jedziemy do miejsca, gdzie będziemy jedli kolację z widokiem na Skałe i przy zachodzącym słońcu. Na parkingu każdy dostaje składane krzesełko a nasi przewodnicy biorą się za robienie grilla i rozstawianie sałatek. Zostajemy też poczęstowani australijskim szampanem i siedzimy sobie grzecznie czekając na jedzenie. Teraz dopiero można się przysłuchać naszym kompanom i mamy tu nieźle mieszane towarzystwo, amerykanie, francuzi, niemcy, australijczycy, azjaci, wszyscy bardzo sympatyczni i przyjaźnie nastawieni. Nas się też wypytuja skąd jesteśmy, fajnie że wszyscy mówią jednym językiem i nie ma problemu z komunikacją.

Wołaja nas wreszcie po jedzenie, jest tego całkiem sporo, po dwie kielbaski na osobę, pełno sałatek i pieczywo, można się konkretnie najeść. Dolewamy sobie jeszcze winka czerwonego, a potem jeszcze szampana i jest naprawdę sympatycznie. Mamy też wreszcie zachód słońca, ale dzisiaj nie jest zbyt spektakularny, nic nie szkodzi i tak uważamy wycieczkę za bardzo udaną. Można by tu oczywiście przyjechać samemu za może troche mniejsze pieniądze, ale uważam że warto było wydać te 200 dolców i spędzić ten dzień właśnie w grupie ze wszystkimi rzeczami zapewnionymi, polecam ! Jedziemy z powrotem już po ciemku i kierowca musi bardzo uważać na drogę, kilka razy hamuje żeby przepuścić krowy. Stajemy też na krótką toalete, gdzie po przejściu na drugą stronę drogi można podziwiać cudownie rozgwieżdżone niebo :)

Wracamy bardzo późno do siebie, jest już 1 w nocy, do tego czeka nas niespodzianka bo nasza karta nie działa ani do drzwi wejściowych ani do pokoju... Całe szczęście ktoś nas wpuszcza bocznym wejściem a drzwi do pokoju otwiera nam pracownik, który ma uniwersalny klucz. Teraz tylko szybka toaleta i padamy spać :)

18 listopada 2020   Dodaj komentarz
podróże   australia   travel   podróże  

Pierwszy raz w Australii, dalej na południe...

Kiedy odjeżdżamy ze stacji paliwowej w poszukiwaniu naszego noclegu zaczyna padać. Najpierw to mały deszcz, ale za chwilę zmienia się w niezłą ulewe. Nie jest łatwo w takim warunkach wypatrzyć właściwą ulice, ale jakoś się udaje tylko nie możemy znaleźć właściwego adresu na ulicy. Okazuje się, że tutaj podaje się numery na odwrót i myśmy szukały 2/57 a to było 57/2 na nasze. Do tego nic nie widzę przez tylną zalewaną deszczem szybę i nie mogę znaleźć pokrętła do włączenia tylnej wycieraczki. Ostatecznie podjeżdżamy pod właciwy dom i wychodzę w deszcz żeby zapukać do drzwi. Niestety wygląda na to że nikogo nie ma, ale upewniam się jeszcze u sąsiada czy to właściwy adres i dostaję odpowiedź twierdzącą. Nie pozostaje mi nic innego jak zadzwonić do Leo bo tak ma na imię nasz gospodarz, który mówi mi że będzie za jakąś godzine, ale jego współlokator powinien być wcześniej więc postanawiamy czekać w samochodzie, szczególnie że ciągle pada. W międzyczasie okazuje się ani nasz samochód ani sąsiada nie ma tylnej wycieraczki z czego wnioskujemy że tu tak po prostu mają :)

Po niedługiej chwili kiedy podchodzę znowu do bramy żeby wyrzucić śmieci widzę że za bramą jest człowiek, to Angus, który był w domu ale nie słyszał nic przez deszcz i dopiero jak zadzwonił do niego Leo wyszedł na zewnątrz. Wpuszcza nas od razu do środka, oferuje herbatę i oprowadza po domu. Są trzy pokoje i salon, do tego kuchnia, wc i łazienka. Jest też podwórze z tyłu i dwa pasące się indyki :) ogólnie bardzo przyjemnie. Po pogawędce z Angusem postanawiamy się przejść do miasta na zakupy, jednak po 20 minutach spaceru, kiedy zaczyna się robić ciemno a do miasta ciągle jeszcze daleko, rezygnujemy i wracamy do domu. Tutaj poznajemy kolejną osobę, Sevim, która jest francuską i mieszka z chłopakami od niedawna. Z tego powodu my będziemy nocować w salonie bo ona zajęła pokój zwykle wolny dla gości z couchsurfingu. Nie przeszkadza nam to zupełnie, kanapa na której będzie spała moja Mama wyglądana wygodną, a dla mnie jest materac :) Ostatni wraca z pracy ten, który nas zaprosił czyli Leo i jesteśmy już w komplecie. Angus gotuje kolacje, moja Mama pomaga przy obieraniu ziemniaków i marchewki a ja gram trochę na gitarze. Po wspólnym posiłku konwersujemy i poznajemy się, proszę też Leo o porady co można tutaj zobaczyć. Po tym długim dniu usypiam bardzo szybko i śpi mi się bardzo dobrze.

Kolejnego dnia wysypiam się w najlepsze, jemy śniadanko i ruszamy na zwiedzanie. Chcemy zobaczyć dwa miejsca - wąwóz Katheriny i galerie, gdzie można też podobno zobaczyć młode kangury, którymi opiekuje się właściciel. Wąwoz zaliczamy pierwszy, wspinając się na punkt widokowy co w panującym upale nie jest proste. Potem już w dole chlapiemy się wodą z rzeki i wracając na parking postanawiamy zjeść nasze pierwsze lody tutaj :) wracając do miasta skręcamy pod galerie, ale niestety jest zamknięta więc postanawiamy tylko zrobić zakupy i wracać do domu.

Dzisiaj my zadeklarowałyśmy, że ugotujemy kolację, kupujemy więc mięso mielone na klopsy i warzywa na sałatki. Do tego trochę zapasów na kolejne dni podróży w tym duża zgrzewka piwa bo małe się nie opłacają ( przy dużej piwo wychodzi tylko 2 dolary). W domu bierzemy się za robienie klopsów ( kotletów mielonych), mizerie i surówkę z marchewki. Mam tutaj WiFi, więc odrabiam też zaległości internetowe oraz rezerwujemy sobie pozostałe nam jeszcze loty lokalne. Kolacja jest gotowa na 19stą kiedy ostatni Leo wraca do domu i wygląda na to, że wszystkim smakuje bo nic nie zostaje zmarnowane. Wieczorek mija nam na rozmowie i moich próbach grania na tubie aborygeńskiej, ale nie za dobrze mi to idzie. Miło było spędzić tutaj czas, ale jutro ruszamy już w dalszą drogę...

01 października 2020   Dodaj komentarz
podróże   podróże   travel   australia  

Pierwszy raz w Australii, ruszamy na południe...

Ruszamy z Darwinu o 8:30, mamy do przejechania około 300 km do miejscowości znajdującej się w środku parku - Jabiru. Z miasta prowadzi na południe tylko jedna droga - Stuart Higway, która prowadzi aż do końca Północnego Terytorium czyli do Alice Springs i dalej na samo południe do Adelajdy. Droga nosząca dumną nazwę autostrady to zwykła jednopasmówka bez pobocza. Żeby dojechać do parku zbaczamy za miastem z głownej drogi w kolejną "highway" o nazwie Arnhem. Na początku mijają nas jeszcze jakieś pojazdy, ale im dalej jedziemy robi się coraz puściej, tak że można się poczuć jedynymi tutaj podróżującymi.

Samochód mamy wypasiony, automat, z klimą i jazda tymi pustkowiami jest po prostu nudna.... Ciągle ten sam krajobraz niskich drzew, czasami z poprzypalonymi pniami, jakby tu szalał pożar niedawno. Wszędzie ostrzeżenia, że droga może zostać zalana w porze deszczowej, która zaczęła się 1ego grudnia, ale jak na razie jest sucho i mega gorąco. Spotykamy też pierwszego kangura, który przeskakuje mi przed samochodem a potem sporo zabitych, którym nie udało się przekicać przez drogę.

Po wjeździe na teren parku opłacamy wejściówke za 25 dolarów ważną na tydzień i zaopatrujemy się w mapę i informator. Niestety w porze deszczowej część atrakcji parku jest niedostępna ale całe szczęście malowidła naskalne Aborygenów są otwarte i dojedziemy tam spokojnie naszym samochodem (bo niektóre drogi są tylko dla jeepów). Następny cel to znalezienie noclegu w Jabiru, wyboru wielkiego nie ma, są dwa miejsca w niższym standarcie typy camping z bungolawami oraz hotel z sieci Mercure. Po sprawdzeniu cen decydujemy się na wygodny hotel z wifi i basenem (w promocji po sezonie) bo różnica między nim a campingiem to tylko 15 dolarow, co tam, stac nas :) po rozpakowaniu rzeczy i zjedzeniu obiadku typu zupa chińska ruszamy na zwiedzanie.

Pierwszy punkt programu o nazwie Ubir, do którego mamy jakieś 30km, to 1,5 km spacer między skałkami z wymalowanymi obrazkami, z których niektóre mają nawet 5 tys. lat i są też takie, które Aborygeni domalowują teraz. Czeka nas też tutaj wspinaczka na dużą skałkę, z ktorej ma być piękny widok na okolice. Pierwsze podejście nam się nie udaje bo zaczyna wiać straszny wiatr niosący pył i wygląda jakby miało padać. Rezygnujemy więc ze wspinaczki stwierdzając, że odganiają nas duchy tego miejsca. Odjeżdżamy z parkingu żeby podjechać do pobliskiej rzeki z nadzieją na zobaczenie krokodyli, ale niestety żaden nam się nie pokazuje, chyba jeszcze jest tu za mało wody. Potem wiatr się uspakaja, więc postanawiamy jeszcze raz przymierzyć się do wejścia na skałkę. Udaje się tym razem i faktycznie widok stąd jest powalający, cieszymy się, że wróciłyśmy bo byłaby to nieodżałowana strata tego nie zobaczyć. Pod nami rozpościera się tzw. "wetland", który nie ma końca. Niskie drzewka i połacie pustego lądu strawione przez pożar jakiś czas temu ale już się odradzające robią niesamowite wrażenie.

Po tych przygodach jesteśmy zmęczone upałem ( jakieś 35 stopni w cieniu) i postanawiamy wrócić do hotelu żeby posiedzieć na basenie i napić się kupionego wczoraj Shiraza :)

Następnego dnia ruszamy w drugim kierunku żeby zwiedzić po drodze jeszcze jedne malowidła skalne i powoli zmierzać do naszego kolejnego postoju Katheriny. Dzisiejsze skałki też są imponujące, ale widoki już nie są takie rewelacyjne, udaje nam się za to załapać na chwilę zwiedzania z miejscowym przewodnikiem, który z niezwykłą pasją opowiada to tej krainie, która kryje w sobie ciągle jeszcze wiele tajemnic i o tym jak dbać o to dziedzictwo. Kolejny postój to żółta rzeka i może okazja zobaczenia krokodyli. Niestety tym razem też żadnego nie widzimy i powoli opuszczamy teren parku. Przez dwie godziny jazdy nie widzimy ani jednego samochodu i naprawdę czuje się z tym dziwnie, ale chyba muszę do tego przywyknąć.

Wyjeżdzamy w końcu z powrotem na autostradę Stuarta tylko już dużo poniżej Darwinu i kierujemy się do Katheriny. Po drodze odwiedzamy jeszcze wodospady Edith położone w kolejnym parku narodowym, które polecił mi nasz dzisiejszy gospodarz z couchsurfingu. Schładzamy się trochę pluskając w wodzie przy kaskadzie chociaż nie jest ona wiele zimniejsza od powietrza, ale zawsze to coś. Jest już po 16 stej kiedy ruszamy dalej i dojeżdzamy do Katheriny po 17stej. Tutaj najpierw tankowanie, bo bak pusty, paliwo nie za drogie 1,29 dolara za litr więc da się przeżyć. Przy okazji pytam na stacji o drogę do miejsca gdzie mamy spać i bogata w wiedzę jadę do domku naszego pierwszego gospodarza z Couchsurfingu w Australii :)

01 października 2020   Dodaj komentarz
podróże   podróże   travel   australia  

Pierwszy raz w Australii, zaczynamy w Darwin...

Grudzień 2015 

Nie wiem kiedy dokladnie zaczelam marzyc o zwiedzeniu Australii, ale mysle ze to wszystko przez ksiazki przygodowe, ktore lykalam w szkole w zastraszajacym tempie, w ktorych doczytalam sie o kangurach, koalach, delfinach, surfingu, wielkiej rafie koralowej itd... Pamietam tez ze kiedys na ktores Andrzejki lejac w domu wosk, wyszla mi wlasnie Australia i jakos tak czulam ze predzej czy pozniej tu przyjade, no i stalo sie, jestem :)

Nasza podróż w do Australii była dosyć długa i tak po kolei lot do Londynu, potem Hong Kong, potem parę dni na Bali i dopiero stamtąd kierunek Darwin. Zblizajac sie do Australii przywital nas jeszcze w samolocie piekny zachod slonca a zanim wyladowalismy kapitan poinformowal nas o konsekwencjach falszywego podania danych w karcie przyjazdowej oraz zostalismy poddani 'kwarantannie", ktora polegala na obsikaniu calego samolotu jakims sprayem, nie bylo to jakies nieprzyjemne, ale podobno nas oczyscili :) Dalej spodziewalysmy szczegolowej kontroli, bo naczytalysmy sie i nasluchaly jak to trzepia i skanuja bagaze w poszukiwaniu rzeczy niedozwolonych. Tymczasem po przejsciu przez kontrole paszportowa, najpierw jedna Pani popatrzyla na nasze karty, gdzie mialysmy zaznaczone, ze jedyne rzeczy, ktore przywozimy to lekarstwa, potem Pan spojrzal na karte jeszcze raz, zapytal czy na pewno nie mamy zadnego jedzenia, zapytal mnie jeszcze czy przyjechalam do pracy po tym jak przeczytal moj zawod, po czym puscil nas bez kontroli.... bylysmy absolutnie rozczarowane.... innych pasazerow brali na bok z bagazami i skanowali je i otwierali....tak czy siak udalo sie i jestesmy w Darwinie !

Wyszlysmy z terminalu w poszukiwaniu autobusu do miasta, wiekszosc pasazerow brala taksowki i tylko jeden czlowiek jeszcze ustawil sie przy przystanku. Zagadalam do niego, czy wie jak czesto i czy w ogole przyjezdza autobus, okazalo sie jest australijczykiem, ale dawno nie byl w kraju i ostatnio korzystal z autobusu wiec powinien jakis byc :) zgadalismy sie chwile pozniej ze jedziemy w to samo miejsce w miescie, wiec zasugerowalam, ze moze wezmiemy taksowke na 3 osoby, to koszty wyjda nas tyle co za autobus i koles sie zgodzil. Tak wlasnie dojechalismy do naszego miejsca noclegowego "Value Inn", ktory okazal sie polozony na glownej ulicy, gdzie dookola same bary i knajpy. W recepcji czekala mnie kolejna niespodzianka, czlowiek , ktory nas meldowal byl francuzem, wiec dla odmiany pogadalam sobie z nim po francusku, dla mnie to bylo troche dziwne, a on sie cieszyl z takiej okazji :) tego wieczoru, zrobilysmy sobie krotki spacer po okolicy i zakupy w markecie po drugiej stronie ulicy. Nareszcie moglysmy zobaczyc jakie sa tu ceny jedzenia i czy bedzie nas stac. Okazalo sie ze nie jest tak zle i mozna spokojnie wyzyc na kromkach z serem czy mielonka w promocji oraz zupkach chinskich :) odwiedzilsmy jeszcze tzw "bottle shop" , czyli jedyne miejsce gdzie kupisz alkohol i okazalo sie najtansze jest wino, ktore mozna kupic juz za 9 dolarow za butelke. Piwo drozsze, ale tez nie ma tragedii. Tego wieczoru postawilysmy na biale schlodzone Chardonney i poszlysmy spac :)

Drugi dzien w Darwinie to wycieczka po calym centrum, porcie oraz wizyta w ogrodzie botanicznym. Miasto jest nowe, to co bylo tu wczesniej zostalo zniszczone przez dzialania wojenne a potem jeszcze przez huragan w latach 70tych. Odbudowano tylko czesc zabudowac 19sto wiecznych, a reszta niestety przepadla. Ocalal tez w calosci ogrod wlasnie, ktory faktycznie jest bardzo przyjemnym miejscem na spacerek. Odwiedzamy tez plaze, ktora jest absolutnie pusta, tutaj nie mozna sie kapac ze wzgledu na meduzy, ktore sa niebezpieczne i odwiedzaja te wody. Calosc robi na mnie bardzo dobre  wrazenie, nieduze miasto, ale mysle ze fajnie by sie w nim mieszkalo. Czysto, schludnie, latwo sie poruszac, fajne domy i wiezowce mieszkalne, duzo knajp, kina, mili ludzie, czyli wszystko czego potrzeba :) Troche zle wrazenie wywieraja na mnie spotkani Aborygeni, ktorzy snuja sie po ulicach, widac ze sa pijani, albo na kacu, bo smierdzi od nich alkocholem, generalnie takie nasze menele i tez zebraja o kase.... cala reszta miasta bawi sie bo dzisiaj sobota, dzien przed mikolajkami i wyglada na to ze biora sobie do serca to swieto, bo pelno osob poprzebieranych w czerwone ubranka i czapeczki. Dzisiaj robimy tez zakupy na dalsza podroz oraz odkrywamy ze mozna kupic wino w kartonie 2 litrowym za jedyne 11 dolarow !! tyle na dzisiaj wrazen, idziemy spac zmeczone upalem i dlugim spacerem.

W niedziele rano wstajemy wcześnie i zaraz po śniadaniu idę do wypożyczalni samochodów tuż obok naszego hostelu. Decydujemy się wziąć auto do 12ego grudnia tak żeby zwiedzić park narodowy Kakadu, a potem przejechać na południe aż do Alice Springs. Dzięki temu zdążymy wszystko zobaczyć i nie jesteśmy uzależnione od autobusów.

 

 

01 października 2020   Dodaj komentarz
podróże   podróże   travel   australia  

Le'ts Get started and more..

Podróżowanie zawsze było moją pasją i odkąd pamiętam chciałam zobaczyć te wszystkie piękne miejsca na całym świecie. Mam to szczęście, że tą samą pasję ma moja Mama i to z nią zaczynałam odkrywać jeszcze w liceum Europę. Potem już samodzielnie kontynuowałam eksploracje na studiach, a ostatecznie wiele lat później podróżowanie stało się moją pracą :)

Przez 13 lat byłam pilotem wycieczek i jeżdziłam z polskimi grupami po Europie i Azji. Paryż stał się moim drugim domem, Barcelona ulubioną przystanią, a Chiny wielką przygodą :)

Oprócz pracy, prywatnie też ciągle odkrywam nowe miejsca i tutaj właśnie postanowiłam się podzielić moimi doświadczeniami z tych podróży. Zapraszam więc do lektury i mam nadzieje, że przekonam dzięki temu kolejne osoby, że warto się ruszyć z domu i poznać coś nowego.

Od lutego mieszkam w Australii skąd pochodzi mój mąż Bill :) dlatego cześć moich wpisów będzie na pewno poświęcona właśnie Australii, gdzie chciałabym wszystkich zaprosić, bo naprawdę warto :)

02 marca 2020   Dodaj komentarz
podróże   podróże   travel  
Jofromkat | Blogi