Pierwszy raz w Australii, Adelajda
Wysypiamy się dzisiaj bo autobus do Adelajdy dopiero o 10:30. Po zjedzeniu śniadanka robimy kanapki na drogę, przed nami cały dzień i cała noc w autobusie. Po przyjściu na przystanek Greyhounda spotykamy dwie Niemki, które były wczoraj z nami na wycieczce do Uluru. Oprócz nas jest tylko jeszcze kilka Aborygenek z czego jedna z małym dzieckiem, mam nadzieje że nie będzie płakać. Pokazujemy nasze bilety przy kontuarze i dostajemy każda podwójne miejscówki, czyli że autobus pusty i będzie można pospać. Droga mija calkiem szybko, krajobraz za oknem ciagle ten sam, czytamy wiec na zmiane ksiazki z naszego czytnika i jakos idzie. Pierwszy przystanek mamy w srodku niczego, stoi po prostu stacja z barem a dookola pustki, robimy sobie tutaj pamiatkowe zdjecie.
Kolejny przystanek wypada wieczorem w Coober Peddy, jestesmy juz w polowie drogi :) przerwa jest dluzsza, wiec krecimy sie troche dookola. Miejscowosc slynie glownie z wydobywanych tu opali i ze strasznego goraca, takiego, ze buduje sie tu domy pod ziemia, nawet kosciol i motel tak jest skontruowany. Pierwotnie mialysmy tutaj nocowac, ale dobrze ze zmienilismy plany, bo nic tu nie ma, po prostu dziura. W dalsza droge ruszamy z nowym kierowca, ktory dowozi nas juz do Adelajdy. Jestesmy dosyc wczesnie, ale nie martwimy sie, bo nasz dzisiejszy gospodarz zostawil nam schowane klucze, zebysmy sie mogly dostac do mieszkania pod jego nieobecnosc. Szybko orientujemy sie na dworcu autobusowym jak dojechac do naszej miejscowki i idziemy pieszo na dworzec kolejowy, z ktorego mamy polaczenie. Po drodze kupujemy jeszcze jednodniowe bilety i zgarniamy rozklady jazdy na wszelkie pociagi i autobusy, z ktorych bedziemy korzystac. Jazda pociagiem trwa jakies pol godziny i stamtad jeszcze 10 minut piechotka do domku. Klucz znajdujemy w umowionym miejscu i wchodzimy na chate. Dom jest bardzo duzy, ogromna jadalnia z kuchnia i barkiem, salon, pokoj tv, sypialnia, pokoj do pracy, w ktorym czekaja na nas materace, do tego suszarnia, skladzik i przyzwoity ogrod. W ogrodzie wlasnie znajdujemy kota, o ktorym wiedzialam juz z korespondencji z Rorym. Kot jest bardzo przyjacielski, sepi ode mnie jedzenie, a w nocy bedzie z nami spal. ukladajac sie na zmiane na mnie i na mamie i zaczepiajac nas.
Po odswiezeniu sie i przekaszeniu drugiego sniadania, ruszamy w droge. Z powrotem na pociag do miasta, tam przesiadka na pociag na poludnie miasta i jeszcze jedna przesiadka na autobus, ktory zawozi nas do doliny MacLaren, slynacej z winnic. Wysiadamy przy informacji, gdzie zaopatrujemy sie w mape i idziemy na szlak winnic. Jest ich tu w sumie 50, ale na piechote mamy nadzieje na odwiedzenie minimum 3 a moze 4. Zaczynamy od firmy znanej rowniez u nas - Hardy's. W kazdej winnicy degustacja win jest darmowa i mozna probowac wszystkie gatunki, byle w odpowiedniej kolejnosci. W Hardym zaczynam od bialego lokalnego Chardonnay, potem 3 rodzaje Shirazu z roznych lat i musze powiedziec ze winko naprawde dobre. Konwersuje tez sobie z Pania o roznych szczepacach tu uprawianych i ciesze sie ze mam jakies pojecie o winach, przynajmniej nie wychodzimy na ignorantow :) Kolejna winnica to Oxenberg, w Polsce nigdy nie widziala tego wina, firma prowadzona przez Wlochow, chociaz zalozona przez Anglikow. Maja tu bardzo duzo gatunkow wina, a niektore mnie mocno zaskakuja, bo nie spodziewalam sie, ze w Australii rosnie hiszpanskie Tempranillo, czy francuskie Grenache. Probujemy tradycyjnie glownie Shirazy i oczywiscie wczesniej wymienione szczepy. Bardzo dobre jest tez Chardonney z poznych zbiorow, ktore dzieki temu jest lekko slodkawe i zaliczane do win deserowych. Nastepna winnica jest przepieknie polozona nad stawem, w otoczeniu drzew, nazywa sie Serafino. Tutaj tradycyjnie juz probujemy Shiraza, ale tez znajdujemy na liscie wzmocnione wino, Porto. Moja Mama, jako wielbiciel takiego wina smakuje go i jest zachwycona, 12 letni trunek robi na niej duze wrazenie i postanawia go kupic. Cena 40 dolarow troche wysoka, wiec probujemy jeszcze wzmocnionego Shiraza, ktory okazuje sie tez bardzo smaczny i o polowe tanszy, wiec to jego ostatecznie kupujemy z zamiarem wypicia na urodziny Mamy. Zaczynamy juz wracac do informacji z zamiarem wejscia do jeszcze jednej winnicy po drodze, ale jak okazuje sie ze jest ona polozona na wzgorzu, dajemy sobie spokoj, i tak mamy juz dzisiaj dosyc maszerowania w pelnym sloncu i upale. W informacji kupujemy jeszcze pierwsze pamiatki i lapiemy autobus powrotny.
W domu poznajemy wreszcie naszego gospodarza Roriego, ktory jest wlasnie w trakcie rozlewania domowego piwa do butelek i kapslowania. Jestesmy glodne, proponujemy wiec ze zrobimy placki ziemniaczane, do tego Rory doklada rybe i groszek, mamy pelny obiad. Probujemy tez domowego piwa, ktore jest naprawde dobre. Wieczor uplywa nam spokojnie i idziemy wczesnie spac bo jednak podroz autobusem nas zmeczyla. Nastepny dzien przeznaczamy na zwiedzenie miasta, wiec po sniadaniu wsiadamy znowu w pociag do centrum i robimy sobie spacerek po miescie. Miasto niewielkie i latwe do chodzenia, bo cale centrum to kilka ulic w ksztalcie szachownicy otoczone parkami i ogrodami. Wchodzimy tez do ogrodu botanicznego, ktory jest calkiem ladny i do glownej katedry, zbudowanej na wzor francuskiego gotyku. Ogolnie miasto sprawia wrazenie przyjaznego i calkiem milo mozna tu spedzic czas. Wracamy do domu, robiac po drodze zakupy na obiad i na droge, dzisiaj jemy Lasagne :) Na miejscu spotykamy 3 mlode niemki, ktore sa kolejnymi goscmi naszego gospodarza, szybko wiec podgrzewany lasagne, do tego domowe piwko i jestesmy gotowe do drogi. Zegnamy sie z Roriem i jego kotem, robimy pamiatkowe zdjecie i na pociag, a stamtad na dworzec autobusowy, jedziemy do Melbourne :)
Dodaj komentarz