Pierwszy raz w Australii, tropiki na północy...
Pobudka o 4, szybka toaleta i pędzimy na stacje przez puste miasto. Na lotnisko przyjeżdżamy przed czasem, ale można już nadać bagaż i przejść przez bramki. Godzinę później pakujemy się do pełnego samolotu, widać że lokalne przeloty cieszą się powodzeniem. Mamy dzisiaj do pokonania bagatela 3 tys. km, ile by to się już krajów przeleciało w Europie :)
Docieramy do Cairns, gdzie cofamy zegarki o godzinę, bo oni tu nie praktykują czasu letniego. Sprawdzamy możliwości dotarcia do miasta i najtaniej wychodzi wyjazd z lotniska busikiem do pierwszego przystanku gdzie można łapać komunikacje miejską, gdyby się brało busika do centrum cena wychodzi dwa razy wyższa. Kiedy już autobusem miejskim docieramy do centrum, które nawiasem mówiąc jest oddalone tylko o jakieś 4,5 km od lotniska, kierujemy pierwsze kroki do informacji turystycznej. Tam gadam sobie z Panem po francusku, bo podsluchalam jego akcent przy rozmowie z poprzednim klientem i dowiaduje sie jakie sa ceny wycieczek na Wielka Rafe, czyli glowny cel naszej podrozu tutaj, a przy okazji zgarniam jeszcze mapy i informacje o innych mozliwosciach zwiedzania okolic. W miedzyczasie dostaje wiadomosc od naszej gospodyni z Couchsurfingu, ze przyjedzie po nas pod miejska biblioteke, wiec zbieramy sie tam i czekamy. Dookola drzewa, na ktorych wisi setki "owocowych" nietoperzy, wygladaja niesamowicie, pierwszy raz widze nietoperze w ciagu dnia, do tego maja jasne kolorowe futerko i sa przesliczne :)
Dee przyjezdza po nas po godzinie czekania i jedziemy z nia na polnoc Cairns, robiac jeszcze po drodze zakupy. Kiedy dojezdzamy na miejsce witaja nas dwa szkockie teriery i dwa koty, czyli rodzina Dee.
Dom okazuje sie cudowny, zaprojektowany w stylu tropikalnym, z pieknym patio, ogrodem i basenem. Mamy dla siebie osobny pokoj i lazienke, przygotowane sa nawet reczniki i mydelka, lepiej niz w hotelu. Po odswiezeniu sie postanawiamy sie przejsc na najblizsza plaze oddalona o jakies 3 km, po drodze sprawdzamy sobie jeszce rozklad autobusow do miasta i podziwiamy tysiace malych kangurow pasacych sie na pobliskiej lace. Plaza okauzje sie calkiem przyjemna, oblegana glownie przez spacerujacych z psami. Siadamy sobie i konsumujemy owoc mango, ktory znalezlismy po drodze pod drzewem :)
Wracamy powoli do domu i bierzemy sie za gotowanie kolacji, ktora dzielimy sie z nasza gospodynia. Posilek jemy na patio, w otoczeniu roslinnosci tropikalnej, towarzysza nam tez wszystkie zwierzaki. Dee jest pielegniarka pracujaca we wspolnotach aborygenskich, ma wiec do opowiadania duzo ciekawych rzeczy o Aborygenach i ich zwyczajach. Zostala przyjeta jako swoja do jednej z takiej wspolnot, otrzymujac nawet odpowiednie imie. Razem z kobietami z plemienia polowala na Goany (taka jakszczurka) i zbierala to co sie da zjesc w buszu. Jest pierwsza osoba tutaj, ktora moze nam z pierwszej reki opowiedziec o tym jak wyglada zycie Aborygenow. Oprocz tego sporo podrozowala i lubi duzo mowic, wiec my po prostu sluchamy i co jakis czas tylko sie odzywamy :) Po kolacji czas na kapiel w basenie, ktory jest waski, ale calkiem dlugi, wiec mozna swobodnie poplywac, do tego w nocy pieknie oswietlony, po prostu rewelacja po calym dniu zrobic sobie taka kapiel.
Nastepnego dnia ruszamy rano do miasta i postanawiamy przejechac sie pociagiem do miejscowosci polozonej juz w gorach, ktora jest w samy centrum dzungli tropikalnej. Wybieramy opcje pojechania tam pociagiem, ktory budowali jeszcze wiezniowe w XIX wieku zeby miec transport do odkrytych tutaj pokladow zlota, a z powrotem bedziemy wracac gondolka. Podroz pociagiem jest bardzo malownicza, jedziemy ciagle zboczem gory, przejezdzamy kilkanascie tuneli, pare mostow i pare ostrych zakretow, gdzie siedzac w tylnym wagonie widzimy caly przod przy skrecie. Cala podroz zabiera nam okolo godziny i na miejscu podjezdzamy darmowym busikiem ze stacji do glownego targu w miasteczku. Naszym celem tutaj jest odwiedzenie Koali, ktore sa tutaj trzymane bo powiedzialam, ze nie wyjade z Australii dopoki nie zobacze Koali :) wykupuje wiec sobie oprocz wejsciowki, zdjecie z Koala na rekach. Zwierzatka sa naprawde slodkie, jest ich tu kilka i na zmiane opiekunowie biore je do zdjec z turystami. Reszta, ktora akurat nie "pracuje" wisi na drzewach i sie generalnie nie rusza, ale i tak sa cudowne. Oprocz Koali sa tu tez krokodyle, kangury, wombaty i jakies gryzonie, ktorych nazwy nie znam, ogolnie dobrze wydane pieniadze.
Po tych wrazeniach robimy sobie jeszcze spacerek nad rzeka i pakujemy sie do gondolki, z powrotem do miasta. Wysiadamy jeszcze po drodze zeby zobaczyc wodospad, ktory widzielismy juz z drugiej strony z pociagu i to koniec wycieczki. W miescie kierujemy sie od razu do najblizszej informacji turystycznej, zeby zakupic wycieczke na rafe na kolejny dzien. Wybieramy opcje plyniecia na platforme, ktora znajduje sie jakies 100 km od brzegu i gdzie ciagnie sie wlasciwa rafa. Wycieczka nie jest tania, ale po to przyjechalismy, wiec nie zalujemy sobie. Wracamy do domu i w oczekiwaniu na kolacje, ktora nam dzisiaj obiecala Dee, korzystamy z basenu. Przy posilku sluchamy dalszych opowiesci o Aborygenach, o tym jak wazne sa powiazania rodzinne, jak wazna jest wspolnota i podejmowanie wspolnych decyzji i jak zmienia sie to wszystko wraz z nowymi pokoleniami. Dowiadujemy sie tez ze nie mozna Aborygenom, szczegolnie facetom patrzyc w oczy i ze maja bardzo literalne podejscie do wszystkiego, troche jak male dzieci, wiec nie potrafia klamac. Po milym wieczorku i butelce wina, idziemy spac, jutro wczesna pobudka.
Jedziemy rano pierwszym autobusem do centrum i od razu lecimy na przystan. Pogoda nie za fajna, pada i zachmurzone niebo, ale nie tracimy nadzieji :) Po odprawieniu sie na terminalu idziemy na pomost i czekamy az nas wpuszcza na lodke. Razem z nami cala rzesza glosnych Chinczykow, ktorzy stanowia wiekszosc pasazerow, w zwiazku z tym wszystkie ogloszenia na lodce sa dwujezyczne.
Plyniemy jakas godzine zeby dotrzec na specjalna platforme umieszczona tuz przy rafie koralowej. Po drodze zapisuje sie na pierwsza grupe, ktora bedzie plynela razem z przewodnikiem zeby odkrywac tajemnice rafy. Normalnie taka przyjemnosc snorklingu z przewodnikiem kosztuje dodatkowe 40 dolcow, ale w naszej ofercie mamy to wliczone w cene. Przewodnikiem okazuje sie hiszpan, ktory byl kiedys w Polsce i zna nawet kilka slow po polsku. Kiedy dobijamy do platformy, szybko wychodze z lodki zeby sie przebrac i lece na miejsce zbiorki z zabranymi po drodze pletwami. Pogoda dalej nie sprzyja, sa duze fale i wietrznie, co sprawia ze reszta osob z grupy nie stawia sie na zbiorke i mam prywatna wycieczke :) Moj przewodnik lituje sie nade mna i daje mi jeszcze kombinezon, za ktory normalnie sie placi, jeszcze szybka nauka jak korzystac z maski i rurki i wskakujemy jako pierwsi do wody.
Woda niespokojna i faktycznie warunki nie sprzyjajace, ale pierwsze spojrzenie w dol rekompensuje wszystko. Hiszpan prowadzi mnie na kole ratunkowym i co jakis czas pokazuje i opowiada o tym co widzimy. Teren do plywania jest wyznaczony wokol platformy, ale my wyplywamy poza gdzie dopiero jest co ogladac. Tuz pode mna jest inny swiat, mnostwo ksztaltow i kolorow, pelno rybek, udaje mi sie tez znalezc Nemo :) szkoda ze nie ma slonca, bo pewnie wrazenie byloby jeszcze lepsze. Po 20 minutach wracamy do platformy i dolaczam do mojej Mamy, ktora czeka w kolejce do lodzi z przeszklonym dnem. Wchodzimy na nia razem, ale po chwili zaczyna padac, wiec wracamy i namawiam ja zeby weszla ze mna do wody i poogladala przez maske podwodny swiat. Ostatecznie ubiera moje okularki do plywania i pletwy i podplywa ze mna do specjalnej jakby bojki, o ktora mozna sie przytrzymac i podziwiac bezpiecznie to co pod nami. Po plywaniu nadchodzi czas na lunch, ktory jest serwowany na lodce i jest naprawde pyszny. Na koniec zaliczamy jeszcze lodke, ktora ma specjalne przeszklone pomieszczenie pod pokladem, gdzie mozna usiasc i poczuc sie jak pod woda, co jest idealne dla tych, ktorzy nie chca sie zamoczyc. Ostatnie atrakcje na platformie to karmienie rybek i wyklad o rafie. Wracamy szczesliwe do Cairns i lapiemy autobus do siebie. Jest pozno, wiec tylko pakujemy sie i idziemy spac.
Rano, zegnamy sie ze zwierzetami a Dee podwozi nas do centrum handlowego skad lapiemy autobus do centrum.
Samolot mamy dopiero po poludniu, wiec siedzimy troche w centrum, szukamy tez miejsca gdzie mozna zostawic bagaze, ale niestety nie ma tu czegos takiego. Ostatecznie postanawiamy isc na lotnisko pieszo, to tylko 4,5 km, z czego polowa to spacer wzdluz plazy. Jak postanawiamy tak robimy i powolutku idziemy sobie nadmorska promenada. Z poczatku jest pochmurno i nawet troche popaduje, ale potem wychodzi slonce i robi sie coraz cieplej. Kiedy opuszczamy promenade i wchodzimy na droge prowadzaca juz tylko do lotniska robi sie naprawde goraco. Nie ma tu zadnego chodnika, idziemy wiec poboczem, widac nikt tu pieszo nie chodzi :) blisko celu robimy sobie przerwe na malym parkingu gdzie znajdujemy lawke w cieniu i tutaj lituje sie nad nami kobietka, ktora tam parkuje i zawozi nas do terminalu. Po odprawie mamy sporo czasu do wylotu, przy bramkach bezpieczenstwa spotykamy pierwsza mala grupe polakow, ktorzy tez leca do Brisbane, ale inna linia. Nasz samolot znowu pelny, tym razem mamy do przelecenia tylko 1700km, rzut beretem :)
Dodaj komentarz