Pierwszy raz w Australii, ruszamy na południe...
Ruszamy z Darwinu o 8:30, mamy do przejechania około 300 km do miejscowości znajdującej się w środku parku - Jabiru. Z miasta prowadzi na południe tylko jedna droga - Stuart Higway, która prowadzi aż do końca Północnego Terytorium czyli do Alice Springs i dalej na samo południe do Adelajdy. Droga nosząca dumną nazwę autostrady to zwykła jednopasmówka bez pobocza. Żeby dojechać do parku zbaczamy za miastem z głownej drogi w kolejną "highway" o nazwie Arnhem. Na początku mijają nas jeszcze jakieś pojazdy, ale im dalej jedziemy robi się coraz puściej, tak że można się poczuć jedynymi tutaj podróżującymi.
Samochód mamy wypasiony, automat, z klimą i jazda tymi pustkowiami jest po prostu nudna.... Ciągle ten sam krajobraz niskich drzew, czasami z poprzypalonymi pniami, jakby tu szalał pożar niedawno. Wszędzie ostrzeżenia, że droga może zostać zalana w porze deszczowej, która zaczęła się 1ego grudnia, ale jak na razie jest sucho i mega gorąco. Spotykamy też pierwszego kangura, który przeskakuje mi przed samochodem a potem sporo zabitych, którym nie udało się przekicać przez drogę.
Po wjeździe na teren parku opłacamy wejściówke za 25 dolarów ważną na tydzień i zaopatrujemy się w mapę i informator. Niestety w porze deszczowej część atrakcji parku jest niedostępna ale całe szczęście malowidła naskalne Aborygenów są otwarte i dojedziemy tam spokojnie naszym samochodem (bo niektóre drogi są tylko dla jeepów). Następny cel to znalezienie noclegu w Jabiru, wyboru wielkiego nie ma, są dwa miejsca w niższym standarcie typy camping z bungolawami oraz hotel z sieci Mercure. Po sprawdzeniu cen decydujemy się na wygodny hotel z wifi i basenem (w promocji po sezonie) bo różnica między nim a campingiem to tylko 15 dolarow, co tam, stac nas :) po rozpakowaniu rzeczy i zjedzeniu obiadku typu zupa chińska ruszamy na zwiedzanie.
Pierwszy punkt programu o nazwie Ubir, do którego mamy jakieś 30km, to 1,5 km spacer między skałkami z wymalowanymi obrazkami, z których niektóre mają nawet 5 tys. lat i są też takie, które Aborygeni domalowują teraz. Czeka nas też tutaj wspinaczka na dużą skałkę, z ktorej ma być piękny widok na okolice. Pierwsze podejście nam się nie udaje bo zaczyna wiać straszny wiatr niosący pył i wygląda jakby miało padać. Rezygnujemy więc ze wspinaczki stwierdzając, że odganiają nas duchy tego miejsca. Odjeżdżamy z parkingu żeby podjechać do pobliskiej rzeki z nadzieją na zobaczenie krokodyli, ale niestety żaden nam się nie pokazuje, chyba jeszcze jest tu za mało wody. Potem wiatr się uspakaja, więc postanawiamy jeszcze raz przymierzyć się do wejścia na skałkę. Udaje się tym razem i faktycznie widok stąd jest powalający, cieszymy się, że wróciłyśmy bo byłaby to nieodżałowana strata tego nie zobaczyć. Pod nami rozpościera się tzw. "wetland", który nie ma końca. Niskie drzewka i połacie pustego lądu strawione przez pożar jakiś czas temu ale już się odradzające robią niesamowite wrażenie.
Po tych przygodach jesteśmy zmęczone upałem ( jakieś 35 stopni w cieniu) i postanawiamy wrócić do hotelu żeby posiedzieć na basenie i napić się kupionego wczoraj Shiraza :)
Następnego dnia ruszamy w drugim kierunku żeby zwiedzić po drodze jeszcze jedne malowidła skalne i powoli zmierzać do naszego kolejnego postoju Katheriny. Dzisiejsze skałki też są imponujące, ale widoki już nie są takie rewelacyjne, udaje nam się za to załapać na chwilę zwiedzania z miejscowym przewodnikiem, który z niezwykłą pasją opowiada to tej krainie, która kryje w sobie ciągle jeszcze wiele tajemnic i o tym jak dbać o to dziedzictwo. Kolejny postój to żółta rzeka i może okazja zobaczenia krokodyli. Niestety tym razem też żadnego nie widzimy i powoli opuszczamy teren parku. Przez dwie godziny jazdy nie widzimy ani jednego samochodu i naprawdę czuje się z tym dziwnie, ale chyba muszę do tego przywyknąć.
Wyjeżdzamy w końcu z powrotem na autostradę Stuarta tylko już dużo poniżej Darwinu i kierujemy się do Katheriny. Po drodze odwiedzamy jeszcze wodospady Edith położone w kolejnym parku narodowym, które polecił mi nasz dzisiejszy gospodarz z couchsurfingu. Schładzamy się trochę pluskając w wodzie przy kaskadzie chociaż nie jest ona wiele zimniejsza od powietrza, ale zawsze to coś. Jest już po 16 stej kiedy ruszamy dalej i dojeżdzamy do Katheriny po 17stej. Tutaj najpierw tankowanie, bo bak pusty, paliwo nie za drogie 1,29 dolara za litr więc da się przeżyć. Przy okazji pytam na stacji o drogę do miejsca gdzie mamy spać i bogata w wiedzę jadę do domku naszego pierwszego gospodarza z Couchsurfingu w Australii :)
Dodaj komentarz