Pierwszy raz w Australii, poprzez outback......
Rano wstajemy wcześnie bo przed nami dzisiaj długa droga, prawie 700 km, czyli tak jakbym miała przejechać z Katowic do Gdańska. Jedziemy ciągle autostradą Stuarta i ruch ciągle tutaj niewielki. Ograniczenie prędkości to 130 km/h i tyle mniej więcej ciągle jadę, chociaż można by szybciej, bo policji tu nie widać, radarów też nie ma. Spotykamy na drodze tzw. "Road trains" czyli pociągi drogowe, a na nasze to tiry z 3 lub 4 przyczepami. Każdy jedzie równe 100 km/h i biada jeśli mu coś wpadnie pod koła... Poza tym krajobraz ciągle ten sam, małe drzewka i co jakiś czas jakaś wiocha albo tylko stacja paliwowa z motelem. Całe szczęście nie trafiają nam się żadne zwierzaki przebiegające drogę bo to tutaj największe niebezpieczeństwo.
Po 6,5 godzinach docieramy do Tennant Creek gdzie chcemy przenocować przed dalszą drogą. Na pierwszej stacji uzupełniamy paliwo do pełna i pytamy się o najtańszy motel. Pan wskazuje nam jeden, ale cena jak na motel wysoka bo aż 120 dolarów, dlatego wybieramy pozycję z przewodnika po Australii, który mamy ze sobą w formie elektronicznej. Miejsce to takie niby schronisko młodzieżowe, które wygląda jak długi barak z drzwiami, ale cena za to tylko 58 :) pokój niewielki, ale jest ogólnodostępna kuchnia i łazienka, damy radę. Robimy sobie jeszcze krótki spacer po tej małej mieścinie oglądając kościół i wspinamy się też na wzgórze widokowe. Nie ma tu za wiele do podziwiania, przy głównej ulicy kręci się mnóstwo pijanych Aborygenów i to z panującej tu patologii głównie słynie to miejsce.
Wysypiamy się i rano ruszamy w dalszą drogę do Alice Springs, to tylko 500 km do przejechania.
Jazda znowu taka sama, krajobraz podobny, chociaż pojawiają się tu niewielkie pagórki. Ruch dalej niewielki, jeden samochód na jakieś pół godziny... Nowością dla mnie jest kawałek drogi oznaczny znakiem "open speed zone", czyli że można jechać tak szybko jak się chce, bez ograniczeń. Aż sie chce sprawdzić ile nasz samochodzik wyciągnie bo na desce ma aż 260, ale wygrywa zdrowy rozsądek i ekonomia spalania paliwa :) po 4,5 godziny docieramy już na miejsce i po zaparkowaniu idziemy do informacji turystycznej wypytać się co i jak. Naszym planem jest pojechać dalej do Uluru, czyli świętej góry, znanej każdemu kto choć raz widział jakiś film o Australii. Wymyśliłyśmy sobie że pojedziemy tam samochodem, bo musimy go oddać dopiero za dwa dni tutaj w Alice, tyle że to kolejne 1000 km do zrobienia w dwie strony a za te kilometry już płacimy bo przekroczyłyśmy limit dawany do pożyczanego samochodu. Rozważamy opcje przenocowania w motelu za kolejne 200 km tak żeby mieć tylko 300 do zrobienia do Uluru i dzięki temu możemy tam obrócić w ciągu jednego dnia. Pani w informacji popiera nasz pomysł, pytamy się jej też gdzie jest biuro Greyhounda czyli firmy autokarowej, którą chcemy podróżować dalej. Okazuje się że to tuż obok, więc idziemy kupić bilet do Adelajdy, a po wyjściu w sąsiednim budynku znajdujemy biuro podróży i postanawiamy się spytać o cenę jednodniowej wycieczki do Uluru. Po uzyskaniu informacji przeliczamy szybko że bardziej się opłaca pojechać na zorganizowaną wycieczke gdzie za mniejsze pieniądze mamy przejazd, wstęp do parku, wyżywienie i przewodnika. Szybko podejmujemy decyzję, żeby wynająć pokój w Alice i mieć to już z głowy. Dowiadujemy się znowu w informacji, że tuż obok jest schronisko młodzieżowe za przystępną cenę i od razu idziemy tam wziąć pokój na dwie noce. Wracamy następnie do biura podróży żeby opłacić wycieczkę na następny dzień. Tutaj niestety czeka nas niespodzianka, bo okazuje się że nie ma wycieczki jutro mimo że wcześniej tak nam powiedzieli i ostatatecznie kupujemy ją dopiero na kolejny dzień czyli sobotę. To daje nam wolne popołudnie dzisiaj i cały wolny dzień jutro. Pan w biurze podróży robi nam szybko listę rzeczy do zwiedzenia na miejscu a przy okazji dowiadujemy się że jego dziadkowie pochodzili z Polski i że był odwiedzić nawet ich rodzinne strony w, uwaga, Pabianicach i Końskich :) dziadkowie wyemigrowali potem do Francji a stamtąd jego rodzice do Australii.
Dzisiejsze popołudnie spędzamy leniwie na robieniu planów, sprawdzaniu internetu i spacerze na wzgórze widokowe. Po zjedzeniu kolacji i wypiciu piwka idziemy spać.
Kolejny wolny dzień w Alice rozpoczynamy od wycieczki poza miasto, najpierw zaliczamy Desert Park co można by przetłumaczyć jako pustynny park. Płacimy tu wstęp, ale w zamian liczimy na zobaczenie zwierzaków. Są tu zagrody gdzie można z bliska przypatrzyć się Dingo, Emu i Kangurom. Dingo śpią bo jest gorąco, Emu biegają i ciężko je złapać, za to do kangurów można podejść zupełnie blisko i usiąść obok, na wyciągnięcie ręki, aż się prosi je pogłaskać. Nic sobie generalnie nie robią z mojej obecności i robią toalete prawie jak koty czyszcząc językiem łapy.
Poza dużymi zwierzakami są tu też specjalne miejsca do obserwacji ptaków i jest na co patrzeć, bo jest ich cała masa, a jeden bardziej kolorowy od drugiego. Załapujemy się również na wykład o tym jak przeżyć w buszu, czym można się wyżywić, jak rozpalić ogień i gdzie znaleźć wodę, bardzo praktyczne. Po tym wszystkim jedziemy jeszcze w stronę pasma górskiego przebiegającego bo obu stronach miasta o nazwie MacDonnell. Dojeżdżamy tylko do pierwszej przełeczy w tym paśmie gdzie wcina się rzeka i po zrobieniu zdjęć wracamy do miasta.
Przyszedł czas na zatakowanie baku do pełna i oddaniu samochodu :( po formalnościach i uiszczeniu dopłaty za dodatkowe kilometry ( w sumie zrobiliśmy ich ponad 2000) rozstajemy się z autkiem i idziemy kupić coś na obiad. Dzisiaj szaleństwo, wołowina po tajsku z ryżem i świeży sok z gujawy :)
Po obiedzie sjesta w pokoju w czasie której akurat przechodzi burza, a potem czas na spalenie kalorii czyli w sumie 10 km spacer do starej stacji telegraficznej i z powrotem. Na koniec wdrapujemy się ponownie na wzgórze widokowe licząc na ładny zachód słońca, w oczekiwaniu na który popijamy piwko. Niestety zachód kiepski, ale i tak fajnie posiedzieć tutaj gdzie wieje przyjemny wiatr i widać miasto. Idziemy spać wcześnie, bo jutro wczesna pobudka i o 6:00 rano wyruszamy na wycieczke do Uluru.
Dzisiaj wstajemy skoro świt i szybko zbieramy się na zbiórkę przed naszym hostelem. Chwilę po 6 stej zabiera nas autokar i po zebraniu reszty uczestników z innych hoteli ruszamy na południe, przed nami około 550 km do przejechania. Jest nas pełny autokar, 36 osób i mamy dwóch przewodników, Jamesa i Tonego, którzy pełnią też rolę kierowców. Ten, który prowadzi nawija przez mikrofon, a drugi odpoczywa na tyle, gdzie mają zrobioną kanciapę. W cenie wycieczki jest wyżywienie, więc na wejściu dostaliśmy już po dwa tosty, a na pierwszej przerwie rozdają nam lunch czyli tortille zwiniętą z szynką, serem i warzywami, bardzo dobra. Do kompletu mamy jeszcze po dwa energetyczne ciasteczka, a w czasie drogi rozpieszczają nas jeszcze żelkami i owocami :)
Po 12stej dojeżdżamy do bramek parku narodowego Urulu. Tutaj trzeba uiścić opłatę 25 dolarów, którą my już mamy w cenie i dostajemy bilety, które są ważne na 3 dni. Park utworzony w 1958 roku pokrywa ogromny obszar, zamieszkany kiedyś oczywiście tylko przez Aborygenów i to na jego terenie zobaczymy słynną świętą góre nazwaną Ayers Rock. Plemiona zakładały tu swoje siedziby bo przy skałach były zbiorniki wodne, które zapewniały przeżycie. Od 1985 po protestach rdzennych mieszkańców, którzy przestraszyli się, że turyści zniszczą ich rezerwat, cały park jest w rękach Aborygenów i zarządzany wspólnie przez nich i stowarzyszenie ochrony dziedzictwa narodowego.
Zaczynamy zwiedzanie od góry o wdzięcznej nazwie Kata Tjuta co oznacze Wiele Głów i faktycznie tak to wygląda. Kiedyś podobno równa skała, w wyniku działania wiatru i wody pofałdowała się tworząc takie jakby obłe szczyty porównywane do głów.
Stajemy autokarem na parkingu blisko skał i mamy 30 minut żeby wejść w środek i porobić zdjęcia. Chodzi się wolno bo upał około 40 stopni, a nasz przewodnik zanim nas wypuści sprawdza czy każdy ma przy sobie wystarczająco wody, jeśli nie w bagażniki mamy zbiornik, z którego można uzupełnić zapasy. Wszystkie skały na terenie parku mimo że mogą być inaczej geologicznie zbudowane, mają jedną ceche wspólną, a mianowicie żelazo. Dlatego wszystke mają taki czerwonawy kolor, jak ziemie pokrywająca te tereny.
Kolejny postój to centrum kulturowe Aborygenów, gdzie można poczytać i nauczyć się legend czy też opowieści mówiących o tym jak powstało to miejsce oraz jak tu żyli kiedyś ludzie. Jest też galeria sztuki lokalnej i sklepik z pamiątkami, nie wolno tu w ogóle robić zdjęć. Rozglądając się już po sklepiku podchodzi do nas koleś i wita się z nami po polsku, nasz pierwszy spotkany rodak w Australii i to w takim miejscu, świat jest mały :)
Następny przystanek to wreszcie Ta Skała, tutaj nie możemy sami chodzić tylko z przewodnikiem, który oprowadza nas wyznaczonymi szlakami wzdłuż góry.
Opowiada nam różne historie i pokazuje miejsca wykorzystywane do różnych rzeczy takie jak szkoła, kuchnia, jaskinia mężczyzn, kobiet i inne. Znajdujemy tu sporo naskalnych obrazów, z których część jest bardzo stara a część całkiem świeża. Wszystkie te obrazki opowiadają różne historie, ale tylko ich autor potrafiłby je opowiedzieć dokładnie, bo to zwykle personalne opowieści. Aborygeni nie mają pisma, więc dla nich takie obrazki a także taniec i śpiew były elementami przekazu wiedzy. My nigdy nie dowiemy się co kryją te rysunki, albo i tak byśmy tego nie zrozumieli, oni potrafią je odczytać, ale nie mówią o tym głośno, to jak religia. Religijne są dla nich też niektóre miejsca góry, przy których znajdujemy znaczek zakazu fotografowania, tutaj odbywały się różne obrzędy i trzeba to uszanować tak jak to żeby nie wspinać się na górę. Przejeżdżamy jeszcze autokarem na drugą stronę skały i znowu z przewodnikiem idziemy zobaczyć zbiornik wodny, który zależny jest tylko od deszczu i akurat teraz znajdujemy tu trochę wody.
Taki zbiornik służył zarówno zwierzętom jak i ludziom, którzy przy okazji mieli zwierzynę latwą do upolowania. Zasadą było zabijanie ostatnich najwolniejszych osobników ze stada, którzy opuszczali zbiornik na końcu.
Po tych wszystkich atrakcjach, jedziemy do miejsca, gdzie będziemy jedli kolację z widokiem na Skałe i przy zachodzącym słońcu. Na parkingu każdy dostaje składane krzesełko a nasi przewodnicy biorą się za robienie grilla i rozstawianie sałatek. Zostajemy też poczęstowani australijskim szampanem i siedzimy sobie grzecznie czekając na jedzenie. Teraz dopiero można się przysłuchać naszym kompanom i mamy tu nieźle mieszane towarzystwo, amerykanie, francuzi, niemcy, australijczycy, azjaci, wszyscy bardzo sympatyczni i przyjaźnie nastawieni. Nas się też wypytuja skąd jesteśmy, fajnie że wszyscy mówią jednym językiem i nie ma problemu z komunikacją.
Wołaja nas wreszcie po jedzenie, jest tego całkiem sporo, po dwie kielbaski na osobę, pełno sałatek i pieczywo, można się konkretnie najeść. Dolewamy sobie jeszcze winka czerwonego, a potem jeszcze szampana i jest naprawdę sympatycznie. Mamy też wreszcie zachód słońca, ale dzisiaj nie jest zbyt spektakularny, nic nie szkodzi i tak uważamy wycieczkę za bardzo udaną. Można by tu oczywiście przyjechać samemu za może troche mniejsze pieniądze, ale uważam że warto było wydać te 200 dolców i spędzić ten dzień właśnie w grupie ze wszystkimi rzeczami zapewnionymi, polecam ! Jedziemy z powrotem już po ciemku i kierowca musi bardzo uważać na drogę, kilka razy hamuje żeby przepuścić krowy. Stajemy też na krótką toalete, gdzie po przejściu na drugą stronę drogi można podziwiać cudownie rozgwieżdżone niebo :)
Wracamy bardzo późno do siebie, jest już 1 w nocy, do tego czeka nas niespodzianka bo nasza karta nie działa ani do drzwi wejściowych ani do pokoju... Całe szczęście ktoś nas wpuszcza bocznym wejściem a drzwi do pokoju otwiera nam pracownik, który ma uniwersalny klucz. Teraz tylko szybka toaleta i padamy spać :)
Dodaj komentarz