Pierwszy raz w Australii, dalej na południe...
Kiedy odjeżdżamy ze stacji paliwowej w poszukiwaniu naszego noclegu zaczyna padać. Najpierw to mały deszcz, ale za chwilę zmienia się w niezłą ulewe. Nie jest łatwo w takim warunkach wypatrzyć właściwą ulice, ale jakoś się udaje tylko nie możemy znaleźć właściwego adresu na ulicy. Okazuje się, że tutaj podaje się numery na odwrót i myśmy szukały 2/57 a to było 57/2 na nasze. Do tego nic nie widzę przez tylną zalewaną deszczem szybę i nie mogę znaleźć pokrętła do włączenia tylnej wycieraczki. Ostatecznie podjeżdżamy pod właciwy dom i wychodzę w deszcz żeby zapukać do drzwi. Niestety wygląda na to że nikogo nie ma, ale upewniam się jeszcze u sąsiada czy to właściwy adres i dostaję odpowiedź twierdzącą. Nie pozostaje mi nic innego jak zadzwonić do Leo bo tak ma na imię nasz gospodarz, który mówi mi że będzie za jakąś godzine, ale jego współlokator powinien być wcześniej więc postanawiamy czekać w samochodzie, szczególnie że ciągle pada. W międzyczasie okazuje się ani nasz samochód ani sąsiada nie ma tylnej wycieraczki z czego wnioskujemy że tu tak po prostu mają :)
Po niedługiej chwili kiedy podchodzę znowu do bramy żeby wyrzucić śmieci widzę że za bramą jest człowiek, to Angus, który był w domu ale nie słyszał nic przez deszcz i dopiero jak zadzwonił do niego Leo wyszedł na zewnątrz. Wpuszcza nas od razu do środka, oferuje herbatę i oprowadza po domu. Są trzy pokoje i salon, do tego kuchnia, wc i łazienka. Jest też podwórze z tyłu i dwa pasące się indyki :) ogólnie bardzo przyjemnie. Po pogawędce z Angusem postanawiamy się przejść do miasta na zakupy, jednak po 20 minutach spaceru, kiedy zaczyna się robić ciemno a do miasta ciągle jeszcze daleko, rezygnujemy i wracamy do domu. Tutaj poznajemy kolejną osobę, Sevim, która jest francuską i mieszka z chłopakami od niedawna. Z tego powodu my będziemy nocować w salonie bo ona zajęła pokój zwykle wolny dla gości z couchsurfingu. Nie przeszkadza nam to zupełnie, kanapa na której będzie spała moja Mama wyglądana wygodną, a dla mnie jest materac :) Ostatni wraca z pracy ten, który nas zaprosił czyli Leo i jesteśmy już w komplecie. Angus gotuje kolacje, moja Mama pomaga przy obieraniu ziemniaków i marchewki a ja gram trochę na gitarze. Po wspólnym posiłku konwersujemy i poznajemy się, proszę też Leo o porady co można tutaj zobaczyć. Po tym długim dniu usypiam bardzo szybko i śpi mi się bardzo dobrze.
Kolejnego dnia wysypiam się w najlepsze, jemy śniadanko i ruszamy na zwiedzanie. Chcemy zobaczyć dwa miejsca - wąwóz Katheriny i galerie, gdzie można też podobno zobaczyć młode kangury, którymi opiekuje się właściciel. Wąwoz zaliczamy pierwszy, wspinając się na punkt widokowy co w panującym upale nie jest proste. Potem już w dole chlapiemy się wodą z rzeki i wracając na parking postanawiamy zjeść nasze pierwsze lody tutaj :) wracając do miasta skręcamy pod galerie, ale niestety jest zamknięta więc postanawiamy tylko zrobić zakupy i wracać do domu.
Dzisiaj my zadeklarowałyśmy, że ugotujemy kolację, kupujemy więc mięso mielone na klopsy i warzywa na sałatki. Do tego trochę zapasów na kolejne dni podróży w tym duża zgrzewka piwa bo małe się nie opłacają ( przy dużej piwo wychodzi tylko 2 dolary). W domu bierzemy się za robienie klopsów ( kotletów mielonych), mizerie i surówkę z marchewki. Mam tutaj WiFi, więc odrabiam też zaległości internetowe oraz rezerwujemy sobie pozostałe nam jeszcze loty lokalne. Kolacja jest gotowa na 19stą kiedy ostatni Leo wraca do domu i wygląda na to, że wszystkim smakuje bo nic nie zostaje zmarnowane. Wieczorek mija nam na rozmowie i moich próbach grania na tubie aborygeńskiej, ale nie za dobrze mi to idzie. Miło było spędzić tutaj czas, ale jutro ruszamy już w dalszą drogę...